poniedziałek, 26 sierpnia 2013

"Sharknado"

Obrazy ze studia Asylum to niemal już pozycja obowiązkowa, bowiem filmy stamtąd prześcigają się ilościach absurdów. Nie inaczej jest w „Sharknado”, czyli kwintesencji wszystkiego, co głupie.

Opis fabuły: przez Los Angeles przechodzi potężne tornado, zalewając miasto i wyrzucając na ulice rekiny.
Wystarczy. Krótki opis filmu zapowiada obraz idiotyczny, ale to tylko przystawka przed tym, co ma do zaoferowania.
Niemal przy każdej scenie nasuwają się proste i krótkie pytania typu „ale o co chodzi?”, „ale jak to?”, „że niby co?” itd. Nie wiem, czy jest tutaj chociaż jedna scena mająca sens. Tak naprawdę nie mam pojęcia od czego zacząć. Nie chce opisywać każdej głupiej sceny, bo to nie ma sensu. Napiszę jedynie, że mamy tutaj niszczenie trąb powietrznych bombami; rekiny pływające po ulicy, nawet pod samochodami, pomimo niskiego poziomu wody. Jednak szczytem jest moment, gdzie rekin połyka, -tak tak, połyka, bo to najwyraźniej robią ze swoimi ofiarami-, jednego z bohaterów trzymającego piłę mechaniczną, po czym ten rozpruwa żołądek ryby i wychodzi cało i zdrowo, co więcej ratuje w ten sposób połkniętą chwile wcześniej inną bohaterkę. Tak, „Sharknado” jest aż tak głupie, a ja musiałem to ująć w jednym zdaniu.

Zastanawia mnie ile narkotyków trzeba zażyć, aby wpaść na takie bzdury oraz jak scenariusz tego czegoś został przedstawiony producentom. Chociaż te pytania tyczą się każdej produkcji z tego studia. Niezwykle ciężko jest to sobie wyobrazić.

Głupota to nie jedyna wada obrazu. Poza lukami w scenariuszu (albo jedną luką, którą jest scenariusz) mamy okropny montaż, przerażające efekty specjalne oraz mizerną grę aktorską. Niespodzianką jest, gdy na ekranie pojawi się Tera Raid. Nie sądziłem, że wystąpi w filmie, przy którym „Amercian Pie” wygląda, jak dzieło sztuki. Chyba musi być bardzo zdesperowana, bo nawet na tak słabą aktorkę, jak ona, „Sharknado” to upadek na dno.
Nie wiem, co mógłbym tutaj więcej napisać. Twórcy nie wykazali się niczym przy tworzeniu tego dzieła. Jeśli chcieli zrobić komedię to im nie wyszło, bowiem „pomysły” jakimi nas obdarzają mogłyby być zabawne tylko wtedy, gdyby obraz był brany na serio. Tak więc, jeśli jest to komedia to strasznie słaba, a jeśli horror to strasznie głupi. Jakby na to nie patrzeć, dwa słowa jakie najlepiej opisują „Sharkndao” to: Samo dno. Nic więcej nie trzeba dodawać.

Ocena 1/10

"Warm Bodies"


O zombie powstało już sporo filmów. Jednak żaden chyba nie opowiadał historii z punktu widzenia truposza. Twórcy „ Wiecznie żywy” fundują nam historię właśnie oczami zombiaka.

R- tak się nazywa główny bohater- nie pamięta praktycznie nic ze swojego życia, zanim stał się żywym trupem. Prowadzi nudny żywot wraz z innymi zombiakami. Porusza się powoli, potrafi wymówić zaledwie kilka słów, a gdy jest głodny, poluje na ludzi. Z tego ostatniego punktu nie jest dumny. Ma on swoje uczucia, lecz jakoś przeżyć trzeba. Wszystko się zmienia, gdy na jednym polowaniu napotyka na Julie, żywą dziewczynę, w której się zakochuje. Postanawia ją uratować przed znajomymi i umieścić w bezpiecznym dla niej miejscu. Aha, przed tym, zjadł mózg jej chłopaka.

Historia miłości zombie do człowieka, opowiedziana w filmie jest dosyć smutna. R raczej nie ma specjalnych szans u swojej ukochanej, w końcu jest martwy i zjada ludzi. Mimo to, uczucie którym ją darzy zaczyna powodować pewne zmiany w jego organizmie. Chłopak zaczyna się uczłowieczać. Co raz lepiej mu się rozmawia, w końcu zaczyna nawet śnić. Wszystko dzięki miłości. To uczucie miłości jest eliksirem tak potężnym, że nawet trupa może przywrócić do życia. Nic dziwnego, że twórcy czerpią co nieco z jednej z najsłynniejszych love story wszech czasów, „Romeo i Julii”.
Jeśli chodzi o wątek romantyczny to jest naprawdę uroczy, nieco gorzej obraz wypada pod względem humoru. Owszem jest całkiem zabawny, lecz nie nie wykorzystano tkwiącego w nim potencjału. Przecież to jest film o zombie! One same w sobie są zabawne. Czasem odpadnie takiemu truposzowi ręka, czasami noga, może oko. Tutaj niestety nic takiego nie mamy. Tak jakby twórcy bali się nieco bardziej drastycznych scen. Nie potrafią się bawić, tym czym mogliby. Jest tutaj scena, gdzie R prowadzi samochód, kończy na zderzeniu się z zaparkowanym autem. Czy nie lepiej byłoby, gdyby wjechał w jakiegoś idącego trupa? Przecież po to one tam chyba są. Nie kapuję, czemu tak bardzo ograniczono humor w tym filmie.

Mógłbym przyczepić się także do zbyt Disnejowskiego zakończenia, ale nie chcę zbyt dużo spojlerować. „Wiecznie żywy” ma w sobie ciut oryginalności, za co muszę pogratulować pomysłodawcą. Wątek miłosny jest poprowadzony całkiem sprawnie, dzięki czemu obraz ogląda się przyjemnie. Zabrakło niestety wyobraźni przy tworzeniu humoru, a szkoda, ponieważ mogło być znacznie zabawniej.

Ocena 5/10

"Kick- Ass 2"

Po kilku latach przerwy Dave Lizewski (Aaron Taylor-Johnson) znowu wkłada kostium Kick- Assa i rusza na miasto walczyć z niesprawiedliwością. Hit- Girl/Mindy Macready (Chloë Grace Moretz) również marzy o powrocie na ulice miasta, niestety obiecała swojemu opiekunowi, że już nigdy nie będzie bawić się w superbohatera. Mimo namową Dave'a, stara się zacząć żyć, jak każda zwyczajna 15 latka. Na szczęście dla Lizewskiego utalentowana koleżanka dała mu parę lekcji walki ręcz, więc tym razem potrafi się bić, a nie tylko obrywać.
Pod wydarzeniach z pierwszej części, po ulicach zaczęli chodzić nowi superbohaterowie, którzy wspólnymi siłami pod wodzą Pułkownika Starsa (Jim Carrey) będą walczyć o sprawiedliwość. Niestety na horyzoncie pojawia się również owładnięty żądzą zemsty na Kick- Assie, za zabójstwo jego ojca, The Motherfucker (Christopher Mintz-Plasse), czyli stary Red Mist. Zbiera szajkę psycholi i zaczyna siać terror na ulicach miasta.

Nowy Kick-Ass ustępuje nieco swojemu poprzednikowi, mimo tego wciąż pozostaje dobrą rozrywką. To czego może brakować fanom oryginału to humor. Owszem wciąż pozostaje, ale nie jest już tak okazały, jak w poprzedniej osłonie. Zastąpiono go nieco mroczniejszymi momentami z nowym złoczyńcą. The Motherfucker to szaleniec znacznie większy od swojego ojca. Gdy nauczy się zabijać, jego celem będzie pozbycie się wszystkiego, co kocha Kick- Ass, by ten cierpiał, a na końcu go zabić. Dzieciak stara się być tak zły, że mógłby być stereotypem super złoczyńcy. Jest tak przerysowany, że aż zabawny. Na pewno bardziej zapada w pamięć niż jego ojciec. Pisząc krótko, jest jednym z plusów obrazu.
Reżyser dobrze balansuje między poważniejszymi wstawkami, a humorem, nie popadając w skrajności, pozostawiając produkcje tym, czym miała być, czyli krwawą rozrywką.

To czego brakuje „Kick- Ass 2” to z pewnością Hit- Girl. Zamiast niej otrzymujemy wątki, w których Mindy próbuje upodobnić się do rówieśniczek. Zaczyna czuć pociąg do facetów i wkracza na wojenną ścieżkę z niedoszłymi koleżankami. Trochę to przypomina „Wredne dziewczyny”, a przecież nie po to przyszło się na seans. Na szczęście są to jedynie starania, bowiem w gruncie rzeczy Mindy pozostanie tą samą dziewczynką puszczającą wiązki przekleństw i ucinającą kończyny oponentom. Tak, tak, nadal potrafi zabić faceta jego własnym palcem, a przecież za takie rzeczy ja kochamy. Mimo, że samej Hit- Girl jest tu nie za wiele, to jak już się pojawia, to jest po prostu zajebiście. To ona rządziła pierwszą częścią i rządzi sequelem.

„Kick- Ass 2” to to wciąż głównie dobra, brutalna rozrywka. Jest sporo akcji, krew się leje i może humor jest nieco słabszy niż w pierwszej części, to zło nigdy nie było jeszcze tak ostentacyjnie okazałe. Brakuje nieco Hit- Girl, lecz za to jest Porucznik Stars, który w ujęciu Jima Carreya swój urok ma. A jaki tym razem twórcy przygotowali nam morał historii? W pierwszej mógł brzmieć, że nie potrzebujemy super mocy, aby stać się bohaterem. Tutaj, dalej tkwimy przy tym samym, dodając, że nie potrzebujemy do tego nawet maski.

Ocena 6/10

środa, 21 sierpnia 2013

"Hansel and Gretel: Witch Hunters"

Gdyby finałowa walka Voldemorta z Harrym Potterem wyglądała, jak pojedynki głównych bohaterów „Hansel i Gretel” to byłoby zajebiście.

„Hansel i Gretel: Łowcy czarownic” to nowe spojrzenie na klasyczną baśń o Jasiu i Małgosi. Dwójka dzieci (tytułowi Hansel i Gretel) zostaje porzucona w lesie przez rodziców i trafia do chatki z piernika. (Dlaczego ich zostawili? Jest to raczej do przewidzenia, jednak nie będę zdradzał). W środku idealnego domku dla dzieci znajduje się zła czarownica chcąca zamordować rodzeństwo. Ci jednak pokonują wiedźmę spalając ją w ogniu, w ten sposób zaczynając swoją krucjatę przeciwko wszystkim czarownicą świata.
Po 15 latach anihilacji tych niezwykłych kobiet, trafiają do pewnej wioski, gdzie zaginęło kilkoro dzieci. Jak się okazuje demoniczne dziewczęta planują uodpornić się na ogień, stając się w ten sposób jeszcze bardziej trudnymi do pokonania.

Obraz Tommy Wirkola to połączenie dosyć klimatycznego horroru fantasy z lekkim kinem akcji. Reżyser nie kombinuje, daje nam czystą, pełną akcji i humoru rozrywkę. Jest dosyć krwawo i brutalnie. O ile główni bohaterowie posługują się świetnie wyglądającą bronią palną, strzelając do oponentów, jak do kaczek, to same wiedźmy potrafią zabić w bardziej innowacyjny sposób.
Posoka się leje, kule strzelają (nawet z mini guna), Hansel i Gretel okładają wiedźmy również pięściami, a wszystko w lekkim i przyjemnym tonie.
Jeśli chodzi o humor to jest dosyć dobry. Nowe wersje Jasia i Małgosi nie są tak poważne, jak chociażby słynny łowca wampirów, Blade, dlatego nie brakuje tutaj takich momentów, jak wejścia przez drzwi w super stylu i dostania łopatą w twarz zaraz na wstępie.
Ostatnimi czasy w kinie aż roi się od produkcji z wampirami, co staje się powoli nużące, dlatego taka odskocznia od tego, to całkiem niezła sprawa, bowiem wiedźmy mają naprawdę ciekawe umiejętności. Sama ich charakteryzacja również nie zawodzi.
Aktorzy tytułowych bohaterów także zostali dobrze dobrani. Między śliczną Gemmą Arterton i Jeremy Rennerem czuć chemię, dzięki czemu tworzą niezły braterski duet.

„Hansel i Gretel: Łowcy czarownic” to banalna, nieco głupkowata czysta rozrywka, która powinna zadowolić każdego, kto chce się nieco rozerwać. Bez żadnych niepotrzebnych wątków miłosnych, czy większych przemyśleń. Po prostu coś w stylu masz broń i przeciwników, więc wybij ich wszystkich. Liczę, że powstanie kontynuacja z jeszcze większą ilością akcji, krwi i humoru.

Ocena 5/10

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

"The Call"

Obraz rozpoczyna się od ujęć miasta z lotu ptaka i dźwięków rozmów pracowników linii alarmowej 911 z dzwoniącymi do nich ludźmi. Tak aby widz wiedział o czym będzie film.
Następnie poznajemy główną bohaterkę, Jordan Turner, do której dzwoni przerażona nastolatka, gdyż do jej domu włamuje się jakiś, nie do końca ogarnięty facet. Jordan pomogła ukryć się dziewczynie, jednak w pewnej chwili połączenie zostało urwane i w tym momencie główna bohaterka popełnia idiotyczny błąd. A mianowicie, dzwoni do nastolatki, w ten sposób dzięki dźwiękowi telefonu, psychopata dopadł dziewczynę i ją zabił. Jak na doświadczonego pracownika linii alarmowej, dosyć poważny błąd, wręcz dziwny.
Jordan niestety nie potrafi przestać się obwiniać (w sumie słusznie) i rezygnuje ze swojej pracy.
I w tym momencie już możemy się domyśleć, co będzie się działo przez resztę produkcji. Tak, tak, Jordan jednak jeszcze raz powróci na swoje stanowisku, gdy inna nastolatka zostanie porwana z parkingu i zamknięta w bagażniku samochodu jadącego w nieznanym kierunku. Turner za wszelką cenę będzie chciała uratować dziewczynę, aby odkupić swoją winę. Brzmi nieco podobnie do problemów Clarice Starling z płaczącymi owieczkami, no ale cóż.
Czyż nie idealnie byłoby jeszcze, gdyby porywacz okazał się tym samym, co zabił dziewczynę z początku filmu?

Fabuła jest banalna i dosyć oklepana, z drugiej strony czego można było się spodziewać? Początek jednak jest całkiem sympatyczny. Podczas pierwszego połączenia można poczuć dreszcz emocji i lekkie napięcie. Wszystko dzieje się szybko i całkiem sprawnie. Później mamy lekki przestój na dramat Jordan i znowu wracamy do emocji towarzyszących nam na początku, czyli połączenia drugiej dziewczyny. I też przez pierwsze minuty jest całkiem nieźle, lecz szybko zaczyna się to przedłużać i po prostu usypiać. Wydaje się, iż akcja ciągnie się w nieskończoność. Chyba jedynie przy początkowych momentach połączenia można odczuć jakieś emocje.
Niestety również zachowanie antagonisty nie wpływa pozytywnie na film. Porwał dziewczynę, włożył do bagażnika, lecz nie związał jej, nie przeszukał czy może nie ma komórki, lub czegoś w tym stylu, a w samym bagażniku zostawił kilka narzędzi. Twórcy naprawdę kładą słaby fundament na którym budują scenariusz.
Główni bohaterowie mają prawdziwe przebłyski mądrości, które szybko zmieniają się w przebłyski głupoty. W jednej scenie dzięki pomocy Turner, dziewczyna wypchnęła jedno tylne światło samochodu i zaczęła machać ręką, w ten sposób zwróciła uwagę przejeżdżających samochodów. Ktoś zadzwonił na 911 i zgłosił to. Jednak gdy psychopata zauważył, że przejeżdżający obok kierowca gapi się na niego, zjechał z autostrady, wybierając inna drogę swojego celu. Nie rozumiem, dlaczego nagle dziewczyna schowała rękę i zaczęła wylewać białą farbę na ulice? To głupie. Przecież wiadomo, że wystająca ręka prędzej spowoduje niepokój wśród ludzi, dzięki czemu policja dostałaby więcej telefonów pozwalających namierzyć sprawcę, niż wyciekająca z auta farba. Nie rozumiem, nie dość, że morderca tak bardzo ułatwił im sprawę, to oni sobie ją utrudniają.

Końcówka również pozostawia wiele do życzenia. Po pierwsze przypomina nieco gorszą wersję zakończenia „Milczenia owiec”, po drugie ukazuje nieudolność policji. Pracownik linii alarmowej przewyższa ich umiejętnościami.
Natomiast już ostatnią scenę powinni sobie darować. Nie przychodzi mi nic innego do głowy, jak napisać, że była po prostu głupia. Najwyraźniej niedługo światło dzienne ujrzy sequel.

„Połączenia” raczej nie zaliczyłbym do udanych produkcji. Ma kilka swoich atutów na początku, lecz szybko zaczyna nudzić, a twórcy niezwykle uproszczają przedstawione wydarzenia. Zabrakło im pomysłów, przez co otrzymaliśmy thriller bez bez żądnego błysku.

Ocena 3/10

niedziela, 18 sierpnia 2013

"Stoker"



Główną bohaterką „Stokera” jest 19- letnia India (Mia Wasikowska). Dziewczyna nie należy do lubianych w szkole, jest raczej zamkniętą w sobie outsiderką. Obraz zaczyna się od pogrzebu jej ojca, który jak się okazało był jedyną osobą, z którą się świetnie rozumiała. Z Matką, Evelyn (Nicole Kidman), ma znacznie gorszy kontakt. Raczej nie rozmawiają zbyt często ze sobą, ale nie są również sobie obce. W życiu obu kobiet pojawi się nieznany dotąd im brat ojca/męża. Sympatyczny Charles (Matthew Gode) od razu zauroczył sobą Evelyn, natomiast przez Indię nie został zbyt ciepło przyjęty. Z biegiem czasu jednak nastolatka zacznie się coraz bardziej fascynować nowopoznanym wujkiem i krok po kroku będzie odkrywać tajemnice swojej rodziny.

To co jest być może jedynym atutem produkcji Chan-wook Parka („Oldboy”) to właśnie reżyseria (a dokładniej niektóre jej aspekty). Dopieszczone kadry i niezwykle interesujące ruchy kamery cieszą oko. Niestety skupiony jedynie na tym reżyser zapomniał o całej reszcie niezwykle istotnych rzeczach dla thrillera.
Postacie dwóch głównych bohaterek są nieciekawe, co więcej, irytują. Niezrównoważona matka praktycznie nie ma celu w tym obrazie, na dodatek jej osobowość jest schematyczna do granic możliwości.  Co do Indi, jest jeszcze gorsza. Zachowuje się, jakby miała pretensje do świata o to, że żyje.  Obu pań nie da się polubić, przez co ich losy są nam całkowicie obojętne. Jedynie wujek Charles  wydaje się interesującą osobowością. Ma w sobie urok i skrywa tajemnice.
Wepchnięta do filmu intryga również pozostawia wiele do życzenia. Praktycznie od samego początku wiemy, że Charles nie jest do końca tym, za kogo się podaje i że nie podróżował po świecie, jak twierdzi.
Ogólnie scenariusz ma wiele naciągnięć i naiwności. Historia jest niemal absurdalna. Wiele scen nie posiada żadnego zastosowania, nie wnoszą absolutnie nic do fabuły, jedynie wydłużają produkcję.
Mimo wszystko chyba największą wadą „Stokera” jest brak jakiegokolwiek napięcia.  Nie ma ani jednego momentu, podczas którego widz mógłby się przestraszyć, lub poczuć przyspieszający puls. Wszystko dzieje się ślamazarnie, a pierwsza połowa bardziej nadaje się ckliwy dramat, niż na thriller.

„Stoker” to nic innego, jak ładna wydmuszka zrobiona tylko po to, aby nacieszyć oko ładnymi ujęciami kamery. Naciągana fabuła, pozbawiony jest ciekawych postaci, intrygi a także napięcia. Raczej lepiej omijać, chyba, że jest się fanem Parka lub Gode, oni uratowali film przed dnem.

Ocena 3/10

piątek, 16 sierpnia 2013

"The Grandmaster" ("Yut doi jung si")

Przez ostatnie kilka lat powstały 3 filmy o Ip Manie. Ja oglądałem jedynie obraz z 2008 roku, który był raczej bardzo przeciętny i oprócz dobrze pokazanych scen pojedynków, nie było za co pochwalić filmu. Teraz za przedstawienie postaci nauczyciela Bruce'a Lee wziął się sam Kar Wai Wong, a jeśli chodzi o tego pana, to przywykłem, że słabych dzieł on nie robi i nie inaczej jest również w przypadku „The Grandmaster” („Yut doi jung si”).

Zacznę od tego, iż nie jest to film mający na celu ukazanie jedynie biografii Ip Mana. Owszem jest wiele wątków poświęconych tej postaci, jednak równie ważne są także tutaj losy innych bohaterów, a głównie mistrzyni kung fu, Gong Er. Twórca „Spragnionych miłości” swoim dziełem oddaje raczej hołd samemu kung fu ukazując mistrzów tego stylu walk, niczym prawdziwych bogów.
Obraz opowiada o losach Ip Mana (Mistrza południowego stylu sztuk walki) i Gong Er (Mistrzyni północnego stylu sztuk walki), którzy spotykają się w mieście Foshan, gdzie ma odbyć się ceremonia przejścia na emeryturę niepokonanego w walce mistrza Gong Yutian. Chce on raz na zawsze zjednoczyć styl północny z południowym. Wszystko wydarzy się tuż przed najazdem Japończyków na Chiny w 1936 roku.

Jak już wspomniałem Wong niemal oddaje hołd kung fu. A jak to robi? W sposób wręcz poetycko romantyczny. W historii dwóch mistrzów nie brakuje wątków o honorze, miłości czy też zdradzie. Ukazuje nam filozofie kung fu a także wiele stylów występujących w różnych szkołach. Dla Wonga każda scena walki jest niezwykle ważna. Traktuje je z należytym szacunkiem i powagą. Dopieszcza na każdym kroku z pedantycznym zacięciem. Twórca „Upadłych aniołów” dba o detale w każdym kadrze. Dokładnie wie, gdzie ustawić kamerę. Nawet krople deszczu spadające na kapelusz jednego z bohaterów ukazane w zwolnionym tempie robią niezwykłe wrażenie. Pojedynki wyglądają, niczym połączenie tych z „Matrixa” i „Przyczajonego tygrysa ukrytego smoka”, lecz Wong dorzuca sporo od siebie, przez co dalej wyglądają świeżo i niepowtarzalnie.
Twórca „Chunking Expres” jest perfekcjonistą w każdym calu. Pierwotnie obraz miał się pojawić 2012 roku, jednak ciągle chciał coś ulepszać, tak więc premiera przesunęła się o rok. Na pewno warto było czekać i teraz zobaczyć dzieło w takim wydaniu, wręcz idealne.
Na nudę w „The Grandmaster” na pewno nie można narzekać. Akcja jest niemal przez cały czas i rozgrywa się zawrotnym tempie.

Ważnym elementem „The Granmaster” są również (jak w każdym filmie Wonga) aktorzy. O ile w „Ip Manie” wszystko toczyło się wokół jednego aktora odgrywającego tytułową postać, tutaj mamy kilku, równie ważnych, Tony Leung Chiu Wai w roli Ip Mana, Ziyi Zhang jako Gong Er, oraz Chen Chang w roli Yixiantiana. Gdy walczą ze sobą, czy też przeciwko mniej ważnym oponentom, odgrywają prawdziwy spektakl. Wyglądają niczym walczący tancerze, a każde ich spojrzenie, lub zbliżenie kamery na ich twarz jest niczym wisienka na idealnym torcie.

Najnowszy obraz Wonga to prawdziwa uczta dla oka. Pełna poezji i romantyzmu wspaniała opowieść o mistrzach kung fu powinna zadowolić każdego konesera sztuki filmowej. W osobistym rankingu twórczości Kar Wai Wonga stawiam jego najnowsze dzieło obok „Upadłych aniołów” i „Chunking Expres” a tuż za „Spragnionymi miłości”, które nadal uważam za magnum opus tego wielkiego reżysera.

Ocena: 8/10

niedziela, 11 sierpnia 2013

"Oblivion"

Kino Sci-Fi przez wiele lat przeżywało wielki kryzys. Oryginalnych produkcji było, jak na lekarstwo. W 1999 roku pojawił się znakomity „Matrix”, później długo, długo nic, w 2005 bardzo dobre zakończenie sagi „Gwiezdnych wojen”, chociaż w tym przypadku o oryginalności nie ma mowy. W 2009 roku powstały dwie ciekawe produkcje, „Dystrykt 9” oraz „Moon”, natomiast w 2010 „Incpecja”. I to chyba tyle. Mógłbym wspomnieć jeszcze o „Looperze”, jednak podróże w czasie to chyba najczęściej przedstawiane rzeczy w Sci-Fi. „Niepamięć” niestety podpada w wałkowane niejeden raz schematy, przedstawiane już w dużo ciekawszy sposób.

Akcja rozgrywa się na zniszczonej przez wojnę z obcą cywilizacją ziemi. Jest rok 2077, ocaleni ludzie mieszkają na jednym z księżyców Saturna, Tytanie. Jack Harper (Tom Cruise) przebywa jeszcze na ziemi  naprawiając zepsute drony bojowe likwidujące kosmitów. Mieszka w bazie wraz ze swoją kochanką Viką (Andrea Riseborough ). Obojgu została wykasowana pamięć. Pewnego dnia Jack dokona odkrycia, które spowoduje zmiany w jego wiedzy na temat obecnego życia.  Dodam jeszcze tylko, że w snach Harpera często pojawia się nieznajoma mu kobieta.

Niestety, ale wszystkie tajemnice i zagadki, jakimi Joseph Kosinski ("Tron: Dziedzictwo") próbuje nas zaskoczyć można przewidzieć już po ok. 30 minutach produkcji. To jest największą wadą filmu. W tym przypadku schematy, jakie mogliśmy już oglądać nie jeden raz, niezostały zbyt dobrze przedstawione. Sprawia to, że film staje się nieciekawy i nużący, bo ile razy można oglądać mniej więcej to samo? Powoduje to również brak napięcia podczas oglądania kolejnych wydarzeń. Przydałoby się trochę więcej pomysłowości. Nie wiem, jak bardzo obraz Kosińskiego jest wierny komiksowi, lecz schematyczność i szablonowość zawsze można nieco zmienić.

To co robi prawdziwe wrażenie w „Niepamięci” to efekty specjalne. Wszystko zostało przedstawione z uwzględnieniem detali i wygląda niemal jak prawdziwe. Za to należą się największe brawa.
Sam sposób prowadzenia narracji również zasługuje na pochwały.  Reżyser nie spieszy się z przedstawianymi wydarzeniami. Nie robi z tego super szybkiej akcji.  Podchodzi do wydarzeń ze spokojem.  We współczesnym mainstremowym kinie, jest to raczej mało spotykane. Jeszcze gdyby tylko muzyka była bardziej wyrazista, byłoby w sumie całkiem nieźle.

Po mimo kilku plusów „Niepamięć” pogrążyła się w świecie schematów i przewidywalnej akcji. Nie wiem, komu może spodobać się ten obraz. Na pewno nie tym fanom kina Sci-Fi, którzy lubią sporą dawkę oryginalność. Na pewno nie ludziom lubiącym szybką i efekciarską akcję. Pozostają, więc jedynie fani efektów wizualnych, bowiem te w obrazie Kosińskiego robią wrażenie oraz powolnej narracji w starym dobrym stylu.

Ocena 4/10

niedziela, 4 sierpnia 2013

"Justice League: The Flashpoint Paradox"



„The Flashpoint Paradox” zaczyna się od ukazania scen, w których kilkuletni Barry Allen traci swoją matkę. Później już jako Flash nie może pogodzić się z jej śmiercią i na dodatek po części obwinia również siebie za to wydarzenie. Pewnego dnia budzi się w swoim biurze w zupełnie innej rzeczywistości, w takiej gdzie jego rodzicielka żyje, a świat kroczy ku zagładzie przez wojnę między Wonder- woman a Aquamanem.

Twórcy obrazu chcą nam ukazać, to co było już wałkowane niejeden raz, chociażby w kiczowatym „Efekcie motyla”, czyli każde zdarzenie/decyzja w naszym życiu ma wielkie znaczenie i kształtuje w jakiś sposób świat. Oklepane, nieco głupkowate banały, ale w porównaniu z wymienionym „Efektem motyla” animacja ze stajni DC, to solidna produkcją, którą się dobrze ogląda.
Świat przedstawiony w produkcji jest całkiem sympatyczny. Jak już wspomniałem Wonder- woman i jej wojowniczki prowadzą wojnę z żołnierzami Aquamana, poza tym Batman używa broni i bez problemów potrafi zabić swojego przeciwnika, Superman, Zielona Latarnia i wielu innych członków Ligi Sprawiedliwych w ogóle nie ma, a sam Barry nie posiada super szybkości. Pozostaje więc pytanie, co się stało, że świat aż tak się zmienił i co trzeba zrobić, aby wrócić do naszej rzeczywistości. Odpowiedź na to pierwsze nie jest prosta i dostajemy ją na samym końcu, a do tego czasu będziemy poznawać alternatywny mroczny świat, jaki fundują nam twórcy. A możecie mi uwierzyć, świat jest naprawdę mroczny. Zdziwiłem się, bowiem „The Flashpoint Paradox” to naprawdę brutalna animacja. Ludzie z DC nie robili tego obrazu dla najmłodszych widzów. Nie bali się pokazać, mordowania dzieci, odcinania głowy i tego typu smaczków. I chwała im za to! To prawdopodobnie najbardziej okazała w takie sceny animacja o superbohaterach. Widzę, że  DC poważnie traktują te produkcje, co bardzo mnie cieszy.
To do czego mógłbym się przyczepić (za wyjątkiem sensu podróży w czasie i szablonowego oraz schematycznego morału) to rysunki niektórych postaci, szczególnie Wonder- woman. Po prostu nie wygląda ładnie.  Plusem natomiast jest także główny czarny charakter, Profesor Zoom. Posiada on umiejętności takie, jak Flash i co najważniejsze jest inteligentną postacią, a to najważniejsze.

Po udanych animacjach z Batmanem w roli głównej, DC wydało kolejny interesujący i udany projekt. Oby następne produkcje trzymały się podobnej odwagi z ukazywaniem przemocy i ciekawych wydarzeń, a będzie naprawdę dobrze. 

Ocena 6/10

piątek, 2 sierpnia 2013

"Trance"

Simon (McAvoy) jest pracownikiem w domu aukcyjnym. Pewnego dnia na licytacji jednego obrazu ma miejsce napad, podczas którego obraz zostaje skradziony, a Simon po otrzymaniu ciosu w głowę ląduje w szpitalu. Okazuje się, że sam poszkodowany jest również członkiem grupy kradnącej dzieło. Próbując oszukać swoich współpracowników, Simon schował gdzieś dzieło, a jego koledzy dostali samą ramę. Pech chciał, że po uderzeniu Simon stracił wspomnienia z owych wydarzeń i nie pamięta gdzie schował zdobycz. Szef gangu zatrudnia dla niego terapeutkę, która ma pomóc w odzyskaniu utraconej pamięci.

Pierwsza połowa filmu jest prosta. Wszystko jest dokładnie tłumaczone, dzięki czemu nie mamy problemów z połapaniem się w akcji. Jest nieco humoru, sytuacja bohaterów podąża w dobrym kierunku. Wydaje się aż dziwne, że Boyle nie zwodzi nas, a pokazuje wszystko czarno na białym.
Dopiero w drugiej części twórca „Trainspottingu” zaczyna mieszać rzeczywistość ze scenami mającymi miejsce w umyśle zahipnotyzowanego Simona. Jest już znacznie ciekawiej, bowiem Boyle nie daje nam wskazówek, co jest transem a co realnością. Wprowadza również do filmu intrygę, która niestety jest szyta nieco zbyt grubymi nićmi, bowiem wiemy niemal od samego początku, kto gra podwójne skrzypce. Nie wiemy tylko, co z tego wyniknie i tutaj też mamy niemały problem. Gdy już dostajemy odpowiedzi na wszystkie pytania zauważamy wiele luk fabularnych mogących razić po oczach podczas oglądania. Jeśli jednak przymkniemy na to oko, to zwroty akcji są całkiem ciekawe i przedstawione w umiejętny sposób.

W obrazach Dannego Boyle chyba zawsze atutem jest aktorstwo. I podobnie jest również w „Trance”. Nie ma tutaj zbyt wielu bohaterów, ale każdy z aktorów wypada co najmniej nieźle. Natomiast zdecydowanie pierwsze skrzypce grają McAvoy i Dawson. Oboje skrywają tajemnice i dobrze im to wychodzi. Balansują na pograniczu dobrego i złego charakteru nie kierując się w żadna ze stron.
Obraz ma też bardzo ładne zdjęcia Anthony'ego Dod Mantle, chociaż w jego przypadku to już standard. Cały film dobrze dopieszcza również muzyka Ricka Smitha. Elektroniczne wstawki pasują do koncepcji filmu.

„Trance” to dobrze zrealizowany thriller dostarczający niezłej rozrywki. W scenariuszu są poważne luki, lecz pomijając te wady podczas oglądania można mieć przyzwoitą zabawę, a chyba o to właśnie chodziło.

Ocena 5/10