wtorek, 26 sierpnia 2014

Titanic


„Titanic” to jeden z najbardziej sukcesywnych filmów wszech czasów. Drugie miejsce w światowym box office, 11 Oscarów, w tym za najlepszy film roku i wiele innych nagród, są tego najlepszym dowodem. Jednak, czy naprawdę jest to tak dobry film, zasługujący na te wszystkie wyróżnienia? Niestety nie! I to zdecydowane „nie”! Obraz Camerona jest zbyt banalny, zbyt naiwny i schematyczny, aby uznać go za wybitne dzieło.

Film o dziwo rozpoczyna się w roku 1997, gdzie widzimy ekipę poszukiwaczy, szukających na wraku Titanica pewnego diamentu. Nie udaje im się to, lecz w „nagrodę” kontaktuje się z nimi Rose Dawson, 101 letnia kobieta, uczestniczka tragicznego rejsu „Niezatapialnego statku”. Tak więc wydarzenia z 1912r. to nic innego, jak retrospekcje z opowiadań staruszki. Naprawdę nie wiem, czemu Cameron zdecydował się na taki ruch, skoro niczego to nie dodaje filmowi, a jest raczej zbędnym wypychaczem czasu. No ale mniejsza z tym.
Podczas rejsu Titanikiem Rose była strasznie nieszczęśliwą osobą. Czuła się zamknięta w nudnym świecie ludzi z wyższych sfer. Wiedziała, że w przyszłości nie czeka ją nic poza przyjęciami i rozmowami z bogatymi kobietami, na tematy które ją kompletnie nie interesowały. Na dodatek miała wyjść za mąż za osobę, której nie kochała. Przez poczucie egzystencjalnej pustki postanowiła aż popełnić samobójstwo, skacząc ze statku do wody. Na całe szczęście w pobliżu pojawił się super Jack, uświadamiając jej, że samobójstwo w lodowatej wodzie sprawi jej ból. Zapewne wcześniej myślała, że sprawi jej to przyjemność, bo przestraszyła się tego i postanowiła nadal żyć. I tak o to reszta filmu skupia się na wielkiej miłości dwojga kochanków znających się raptem dwa dni. Najwyraźniej te dwa dni pozwoliły im się całkowicie poznać i zaufać sobie. Dziwi mnie to, ze niektórzy potrzebują do tego nawet kilku lat.

Ja rozumiem, że pokazać publice ckliwy, błahy romans to prosta droga do sukcesu, ale w tym filmie reżyser przesadził i to naprawdę bardzo. W rzeczywistości romans Jacka i Rose to nic, co by mogło świadczyć o wyjątkowości obu postaci. Rozmawiają o przeszłości Jacka, idą na imprezę gdzie tańczą, jedno malowanie portretu, jeden stosunek i uciekanie przed innymi, aby się schować. Nic wielkiego, a jednak widzowie to „kupili”, jak świeże bułeczki. Czemu? Bo są tutaj nieziemsko przerysowane czarne charaktery, a w szczególności jeden, narzeczony Rose, Cal. Jego postać jest „narysowana” tak, że po prostu nie da się w nim zobaczyć nic pozytywnego. Jest nudny, chamski, gburowaty, nie robi w filmie ani jednej rzeczy, by go uznać za dobrą partię dla Rose. Jakby tego było mało, aby jeszcze bardziej ostentacyjnie pokazać, jaki to on jest zły, nie docenia obrazów Picassa, czyli nie zna się na sztuce. Przy kimś takim, romans z Hannibalem Lecterem byłby romantyczny. W rzeczywistości Jack nie ma żadnych wyróżniających się cech, jednak przy Calu, wypada jak romantyczny męski wzór do naśladowania. Jest to doskonały przykład, jak nie należy kreować postaci w romansie, aby wydarzenia z niego można było brać na serio.

Niestety pierwsza połowa filmu jest mało ciekawa. Być może dwie, lub trzy sceny są godne uwagi, na czele z ckliwą, ale sympatycznie wyglądającą sytuacją, gdy Kate na dziobie statku rozkłada ręce i czuje, jakby leciała. Na całe szczęście w drugiej połowie twórcy nie zapomnieli o pobocznym wątku (tak, romans jest tutaj głównym wątkiem), czyli zatopieniem statku. Jest to ciekawsza połowa, lecz mało emocjonująca, bowiem nadal jesteśmy bardziej skupieni na romansie Rose i Jacka oraz pokazywaniu, jakim to złym człowiekiem jest Cal. Statek tonie, mimo wszystko ważniejsza jest walka o przeżycie kochanków w starciu z Calem. Przez takie coś, cierpienie reszty ludzi nie wzbudza żadnych emocji. Na większą uwagę w tej części produkcji zasługują jedynie trzy rzeczy, uderzenie statku w górę lodową, końcowe przełamanie się na dwie części oraz samo zatonięcie, reszta akcji z biegiem czasu zaczyna po prostu nudzić. Wydaje mi się, że można było to poprowadzić znacznie lepiej. Wystarczyło skupić się bardziej na statku niż na złym Calu oraz dobrym Jacku i Rose.

Mimo całego oklepanego i przerysowanego banału, „Titanic” ma się też czym pochwalić. Największym plusem jest bez wątpienia scenografia. Przy tym twórcy odwalili kawał dobrej roboty. Sale bankietowe, pokoje, wszystko świetnie się prezentuje. Bardzo ładne są też stroje bohaterów, szczególnie tych bogatych. Smokingi panów i suknie pań wyglądają wybornie. Całkiem ładna jest także muzyka w filmie. Do wybitnych na pewno nie należy, ale czasami nadaje romantycznego nastroju. A całość dopieszczają solidne efekty specjalne i dźwięk.

„Titanic” jest niestety filmem przeciętnym. Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem uznania jakie zyskał wśród niektórych krytyków oraz Akademii Filmowej (chociaż ich większości decyzji nigdy nie zrozumiem). Znam melodramaty przeznaczone dla młodzieży bardziej dojrzałe od obrazu Camerona, a nikt ich nie wychwala. Czyżby na nagrody wpływ miał sukces komercyjny filmu?


Moja ocena: 4/10

środa, 20 sierpnia 2014

Requiem For a Dream

Aronofsky’emu udała się rzecz wręcz niezwykła, bowiem jego „Requiem dla snu” to film, który naprawdę wstrząsa, a o takie coś w obecnych czasach niezwykle trudno. Twórca „Pi” przenosi nas do świata narkotykowego szaleństwa, gdzie marzenia szybko upadają, stając się koszmarem. To co widzimy na ekranie przez niespełna półtora godziny, to najzwyczajniej upadek człowieka na samo dno, a wszystko przez uzależnienie.

Harry, ze swoją dziewczyną Mirion i kumplem Tyronem prowadzą luzackie życie, paląc, sniffując i dając sobie w żyłę przeróżne narkotyki. Bycie naćpanym to dla nich chleb powszedni, a jedyne o co się martwią to, pieniądze na swój ulubiony „posiłek”. W końcu zdają sobie sprawę, że dzięki temu mogą również sporo zarobić, a przy tym dalej świetnie się bawić. Mając więcej hajsu nie musieliby się martwić o dostatek towaru, a i spełnili by niektóre ze swoich marzeń. W końcu kto ich nie ma? Marion lubi projektować ubrania i chciałaby mieć swój własny sklep. Dzięki pomysłowi chłopaka nic nie stoi na przeszkodzie aby to spełnić.
Na początku wszystko idzie zgodnie z planem. Biznes się kręci, używek im nie brakuje, a pieniędzy przybywa. Wszystko diametralnie się zmienia, gdy w mieście wybucha wojna gangów. Podczas jednego spotkania z kumplami z narkotykowej grupy, Tyrone zostaje złapany przez policję, a na jego kaucję Harry wydał większą część zgromadzonej kasy. W mieście zaczyna brakować także samego towaru. Wtedy zaczyna się powolny, lecz drastyczny upadek bohaterów na dno.

Sara Goldfarb, matka Harrego, jest telewizyjną maniaczką. Pewnego dnia dostaje zaproszenie do jednego ze swoich ulubionych programów. Przychodzi do niej formularz zgłoszeniowy, który wypełnia, odsyła a następnie czeka na przysłanie informacji o dacie wizyty. Do programu chce założył swoją piękną czerwoną suknię, niestety ta jest na nią już za mała, bowiem Sara lubi sobie też dobrze pojeść, co nie jest dobre dla sylwetki. Dieta ograniczająca jedzenie jej nie odpowiada, dlatego postanawia pójść do lekarza, od którego dostaje tabletki powodujące zmniejszenie apetytu. Owe tabletki to nic innego jak zwykły speed. Sara szybko się od nich uzależnia, tracąc przy tym nie tylko wagę.


 Aronofsky nie daje w swoim obrazie ani trochę nadziei, że narkotyki mogą przynieść coś dobrego. Wręcz przeciwnie, pokazuje do czego zdolny jest człowiek z uzależnieniem oraz co traci przez taki stan. Bohaterowie upadają na samo dno, tracąc przy tym godność, zdrowie fizyczne i psychiczne a nawet wolność. Reżyser spokojnie, lecz precyzyjnie ukazuje kolejne etapy upadku, a przy tym po prostu wstrząsa. Wprowadza nas w stan uzależnionej osoby, poprzez przyspieszenie czasu, totalny chaos i szybki montaż. Dodatkową siłę temu wszystkiemu dodaje znakomita muzyka Clinta Mansela, co jeszcze bardziej wpływa na odbiór produkcji. Bez wątpienia jest to jedna z najciekawszych ścieżek dźwiękowych nowego tysiąclecia. Nie sposób też zapomnieć o świetnych zdjęciach, nadających surowego klimatu obrazowi. Wszystko razem doskonale się uzupełnia, znakomicie oddziałując na stan emocjonalny widza.


„Requiem dla snu” to zdecydowanie jeden z najlepszych „ćpuńskich” filmów, jakie widziałem i jeden z najbardziej wstrząsających obrazów w historii. Aronofsky wstrząsnął mną, jak mało który twórca dotychczas. Bez wątpienia jest to jego zdecydowanie najlepszy film, a aby się przekonać o jego sile, trzeba go po prostu zobaczyć. Mogę go jedynie polecić. Zostaje w pamięci na długo.

Obejrzany kilka razy
Moja ocena 9/10