wtorek, 7 lipca 2015

The Green Mile

„Zielona mila” jest adaptacją powieści S. Kinga, do której nie będę się odnosił, ponieważ nie czytałem. Opowiada historię strażnika więziennego, Paula Edgecombe (T. Hanks), który odprowadza skazańców do pomieszczenie, gdzie zostaje na nich wykonany wyrok śmierci. Pewnego dnia do więzienia przybywa duży, czarnoskóry skazaniec, John Coffey, jak się później okazuje, niesłusznie skazany.

Od dawna mnie zastanawia tak wielka popularność tego filmu wśród widzów, bowiem zupełnie nic sobą nie prezentuje! Scenariusz można opisać w dwóch linijkach, w których da się streścić wszystkie istotne punkty widowiska! A przecież całość trwa 3, niezwykle dłużące się godziny. Reszta została wypchana totalnie zbędnymi zapychaczami czasu. Najbardziej rzuca się wątek niejakiego Percy’ego, czyli najokrutniejszego strażnika, jaki kiedykolwiek chodził po świecie, bo zabił mysz! Wątek zbędny, nic niewnoszący do fabuły, poza jednym z dwóch charakterów, których sympatyczność i dobroć nie jest przerysowana. Niestety chamstwo i zło już jest. Tak to się robi w przemyśle filmowym, jeśli nie jesteś utalentowanym i kreatywnym twórcą, po prostu wstaw czarno białe charaktery, których zarys psychologiczny można napisać w jednym słowie: dobry bohater lub zły bohater. Każdy strażnik jest po prostu sympatyczną, przyjazną, uczciwą osobą, a John Coffey jest nawet jeszcze lepszy. Naiwny, głupiutki, niezwykle dobry a na dodatek cierpi z powodu zła na świecie i potrafi uzdrawiać!!! Takiej osoby nie da się nie lubić, dlatego też wydaje mi się, że widzowie lubią ten film. Główni bohaterowie są po prostu banalni i sympatyczni. Nic prostszego, nic banalniejszego się już chyba nie dało wymyślić. Jakby tego było mało, nawet inni dwaj więźniowie są zrobieni tak, byśmy ich lubili. Gdyby nie wprowadzony w połowie jeszcze jeden, skazaniec (także zbędny) i gdyby nie wspomniany Percy, słodkość tego filmu byłaby jeszcze bardziej nieznośna.

Skupmy się teraz na najważniejszym elemencie „Zielonej mili”, Johnie Coffey’u. Czy, aby na pewno jest to bohater, godny pochwały? Nie chodzi mi o sam pomysł na niego, bo jest kiczowaty, ale sam jego charakter, czy aby na pewno była to postać, którą można naśladować? Otóż, nawet w filmie i komiksach o „Spidermanie” szedł taki morał „z wielką siłą podąża wielka odpowiedzialność”. John ma wielką moc, potrafi uzdrawiać! Jednak kiedy przychodzi możliwość ucieczki, gdy Pul z kumplami proponują mu pomoc, ten odmawia! Dlaczego? Bo świat jest zły, przez co cierpi a już nie chce więcej. Prawdziwy „wzór” do naśladowania. Aż dziwne, że ludzie cierpiący, na jakieś choroby, czy też samotni, którym życie się nie układa, nie popełniają masowo samobójstw. Mógł pomagać ludziom w walce z ciężkimi dolegliwościami i być dumnym z tego!!! Taki byłby prawdziwy bohater, prawdziwie wartościowa osoba. „Kiedy masz możliwość pomocy innemu człowiekowi, twoim obowiązkiem jest zrobić to!” mówił wujek Ben, Peterowi w „The Amazing Spiderman”, czy ten postanowił się poddać i pozwolić się komuś zabić? Nie! Walczył, mimo, że też mu było ciężko! Tak zachowuje się wartościowy bohater, a nie postać cały czas płacząca i narzekająca na cierpienie, tylko po to by wzbudzić w ludziach litość.
Co więcej, jest też moment gdzie John atakuje Percy’ego i sprawia, że ten odchodzi od zmysłów. Zrobił to, ponieważ uznał go za złego człowieka. Tak więc za zabicie myszy i bycie nieprzyjaznym dla więźniów postanowił totalnie zniszczyć życie drugiemu człowiekowi! Czy naprawdę tak wygląda według niego sprawiedliwość? Ciągle narzeka, że świat jest zły, a robi coś tak okropnego? Przecież Percy nikogo nie zabił, za wyjątkiem myszy, jednym nadepnięciem buta! Czy to jest aż tak straszne?

Podsumowując „Zielona mila” jest filmem wybitnie kiepskim. Pozbawiona artystycznej duszy, wyreżyserowana z użyciem najbanalniejszych środków „kupowania” sobie widzów- wprowadzenia sympatycznych bohaterów, którzy mają swoje własne problemy, bo musimy ich polubić. Zapełniona zbędnymi wątkami, nic nie wnoszącymi do filmu. Banalna, głupia i naiwna produkcja, którą jakimś cudem pokochało wielu ludzi, nazywając ją „arcydziełem” czy filmem ambitnym, z czym nie ma nic wspólnego! Jest tam jeszcze więcej momentów wartych omówienia (jak chociażby beznadziejnie przedstawione sceny uzdrawiania), lecz nie chcę spojlerować tym, którzy jeszcze tego nie widzieli. Jednak moja rada, nie bierzcie się za to! Zaoszczędzicie 3 godziny, które możecie przeznaczyć na obejrzenie prawdziwych 3-godzinnych arcydzieł, jak „Barry Lyndon” czy „Fanny i Aleksander”.


Moja ocena 2/10