„Zielona mila” jest adaptacją powieści S. Kinga, do której
nie będę się odnosił, ponieważ nie czytałem. Opowiada historię strażnika
więziennego, Paula Edgecombe (T. Hanks), który odprowadza skazańców do
pomieszczenie, gdzie zostaje na nich wykonany wyrok śmierci. Pewnego dnia do
więzienia przybywa duży, czarnoskóry skazaniec, John Coffey, jak się później
okazuje, niesłusznie skazany.
Od dawna mnie zastanawia tak wielka popularność tego filmu
wśród widzów, bowiem zupełnie nic sobą nie prezentuje! Scenariusz można opisać
w dwóch linijkach, w których da się streścić wszystkie istotne punkty
widowiska! A przecież całość trwa 3, niezwykle dłużące się godziny. Reszta
została wypchana totalnie zbędnymi zapychaczami czasu. Najbardziej rzuca się
wątek niejakiego Percy’ego, czyli najokrutniejszego strażnika, jaki
kiedykolwiek chodził po świecie, bo zabił mysz! Wątek zbędny, nic niewnoszący
do fabuły, poza jednym z dwóch charakterów, których sympatyczność i dobroć nie
jest przerysowana. Niestety chamstwo i zło już jest. Tak to się robi w
przemyśle filmowym, jeśli nie jesteś utalentowanym i kreatywnym twórcą, po
prostu wstaw czarno białe charaktery, których zarys psychologiczny można
napisać w jednym słowie: dobry bohater lub zły bohater. Każdy strażnik jest po
prostu sympatyczną, przyjazną, uczciwą osobą, a John Coffey jest nawet jeszcze
lepszy. Naiwny, głupiutki, niezwykle dobry a na dodatek cierpi z powodu zła na
świecie i potrafi uzdrawiać!!! Takiej osoby nie da się nie lubić, dlatego też wydaje
mi się, że widzowie lubią ten film. Główni bohaterowie są po prostu banalni i
sympatyczni. Nic prostszego, nic banalniejszego się już chyba nie dało
wymyślić. Jakby tego było mało, nawet inni dwaj więźniowie są zrobieni tak,
byśmy ich lubili. Gdyby nie wprowadzony w połowie jeszcze jeden, skazaniec
(także zbędny) i gdyby nie wspomniany Percy, słodkość tego filmu byłaby jeszcze
bardziej nieznośna.
Skupmy się teraz na najważniejszym elemencie „Zielonej mili”,
Johnie Coffey’u. Czy, aby na pewno jest to bohater, godny pochwały? Nie chodzi
mi o sam pomysł na niego, bo jest kiczowaty, ale sam jego charakter, czy aby na
pewno była to postać, którą można naśladować? Otóż, nawet w filmie i komiksach
o „Spidermanie” szedł taki morał „z wielką siłą podąża wielka odpowiedzialność”.
John ma wielką moc, potrafi uzdrawiać! Jednak kiedy przychodzi możliwość
ucieczki, gdy Pul z kumplami proponują mu pomoc, ten odmawia! Dlaczego? Bo świat
jest zły, przez co cierpi a już nie chce więcej. Prawdziwy „wzór” do
naśladowania. Aż dziwne, że ludzie cierpiący, na jakieś choroby, czy też
samotni, którym życie się nie układa, nie popełniają masowo samobójstw. Mógł
pomagać ludziom w walce z ciężkimi dolegliwościami i być dumnym z tego!!! Taki
byłby prawdziwy bohater, prawdziwie wartościowa osoba. „Kiedy masz możliwość
pomocy innemu człowiekowi, twoim obowiązkiem jest zrobić to!” mówił wujek Ben,
Peterowi w „The Amazing Spiderman”, czy ten postanowił się poddać i pozwolić
się komuś zabić? Nie! Walczył, mimo, że też mu było ciężko! Tak zachowuje się
wartościowy bohater, a nie postać cały czas płacząca i narzekająca na
cierpienie, tylko po to by wzbudzić w ludziach litość.
Co więcej, jest też moment gdzie John atakuje Percy’ego i
sprawia, że ten odchodzi od zmysłów. Zrobił to, ponieważ uznał go za złego
człowieka. Tak więc za zabicie myszy i bycie nieprzyjaznym dla więźniów
postanowił totalnie zniszczyć życie drugiemu człowiekowi! Czy naprawdę tak
wygląda według niego sprawiedliwość? Ciągle narzeka, że świat jest zły, a robi
coś tak okropnego? Przecież Percy nikogo nie zabił, za wyjątkiem myszy, jednym
nadepnięciem buta! Czy to jest aż tak straszne?
Podsumowując „Zielona mila” jest filmem wybitnie kiepskim.
Pozbawiona artystycznej duszy, wyreżyserowana z użyciem najbanalniejszych
środków „kupowania” sobie widzów- wprowadzenia sympatycznych bohaterów, którzy
mają swoje własne problemy, bo musimy ich polubić. Zapełniona zbędnymi wątkami,
nic nie wnoszącymi do filmu. Banalna, głupia i naiwna produkcja, którą jakimś
cudem pokochało wielu ludzi, nazywając ją „arcydziełem” czy filmem ambitnym, z
czym nie ma nic wspólnego! Jest tam jeszcze więcej momentów wartych omówienia
(jak chociażby beznadziejnie przedstawione sceny uzdrawiania), lecz nie chcę
spojlerować tym, którzy jeszcze tego nie widzieli. Jednak moja rada, nie bierzcie
się za to! Zaoszczędzicie 3 godziny, które możecie przeznaczyć na obejrzenie
prawdziwych 3-godzinnych arcydzieł, jak „Barry Lyndon” czy „Fanny i Aleksander”.
Moja ocena 2/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz