czwartek, 11 sierpnia 2016

"Suicide Squad"

Suicide Squad miał naprawdę ciekawy pomysł na fabułę. Umieszczenie w filmie jednych z najpopularniejszych łotrów z uniwersum DC (głównie wrogów Batmana) to potencjał na solidną, mroczną rozrywkę z dawką czarnego humoru. Była też możliwość ukazania Batmana (w końcu to głównie jego przeciwnicy) z nieco innej perspektywy, z punktu widzenia antagonistów. Mógł wyjść z tego prawdziwy bad ass film, niestety do projekcji wtrącili się producenci i wyszło w sumie nie wiadomo co.

Podobno Warner pousuwał całą masę scen z samym Jokerem, między innymi jego tortury na Harley Quinn. W wywiadzie Jared Leto powiedział, że z wyciętych scen z mr. „J” wyszedł by film z kategorią wiekową R. Czyli prawdopodobnie wycięli to co najlepsze.
Problem samego filmu ma miejsce już w sposobie budowania uniwersum DC. Studio stara się zrobić wszystko na szybko, dlatego wrzuca jak najwięcej postaci do jednego filmu. Tak więc w Sucide Squad przez pierwsze dwadzieścia minut mamy próbę przedstawienia postaci, z której nie dowiadujemy się zbyt wiele, ale otrzymujemy ogólny zarys bohaterów. Nie wygląda to najlepiej, zapewne ciekawiej by to wyszło, gdybyśmy już wcześniej poznali villainsów.
Po wstępie od razu jesteśmy wrzucani w wir mało sensownej i wciągającej akcji. Niby coś się dzieje, ale brak w tym pomysłu, kreatywności, czy nawet samej świadomości reżysera, jaki film chce zrobić. Dostajemy słabą mieszankę, niby bezlitosnych socjopatów z sentymentalnymi bzdetami przerywającymi ogólną akcję. Idąc do kina na obraz o mordercach wykonujących misję, ma się ochotę na małą odskocznie od filmów z super bohaterami. Rozumiem, że nawet złoczyńcy mogą mieć jakieś swoje problemy, ale nie musimy skupiać się na tym i pokazywać ich historię w smętny sposób. Oni powinni przerażać i bawić, a nie wzbudzać litość. W „Komando” bohater grany przez Arnolda S. miał swój problem, w końcu porwali mu córkę, ale czy przez to mieliśmy w obrazie jakieś smętne, sentymentalne momenty? Nie. To był czysty akcyjniak. Arnold po prostu zabijał swoich oponentów w ten sposób dając czysty fun widzowi i czegoś takiego, może nieco mroczniejszego spodziewałem się właśnie po Suicide Squad. Niestety, nie wyszło.


Jeśli mam być szczery to największymi plusami filmu są jego bohaterowie. Will Smith po graniu smętnych i nudnych ról (m.in. „Jestem Legendą”, „Siedem dusz”) w końcu wrócił tam gdzie się najlepiej czuje. Deadshoot w jego wykonaniu jest charyzmatyczny, dowcipny, wpadający w gust widza. Nie da się go nie polubić. Lekka rola, idealna dla Smitha. Równie dobrze wypada Margot Robbie, jako Harley Queen, lecz niestety czasem stara się być zbyt fajna, przez co nieco traci. Może lepszy reżyser by ją trochę stonował. Warty wspomnienia jest także Jai Courtney jako Boomerang, jednak najlepiej wypada chyba Viola Davis, w roli Amandy Waller. Prawdziwa kobieta bad ass, przy której villainy z Marvela wyglądają, jak pucybuty.
Idąc do kina chyba każdy zadawał sobie jedno pytanie, jak wypadnie Jared Leto jako Joker. Miał przed sobą arcytrudne zadanie, dorównać wybitnej kreacji Heatha Ledgera z „Mrocznego Rycerza”. Czy podołał? Nie. Joker Leto przypominał bardziej przećpanego bossa mafijnego, wymalowanego na biało, z zielonymi włosami. Oprócz tego był mało zabawny. Owszem, fajnie się go mimo wszystko oglądało, jednak Leto nie zaskoczył specjalnym pomysłem na tę postać. Daje mu szansę oczywiście, ponieważ rolę miał raczej epizodyczną, może też lepszy reżyser go nieco lepiej poprowadzi i wtedy naprawdę może się udać na postać. Ledgera pewnie nie przebije, ale z Nicholsonem może powalczyć.


Sama końcówka i walka z głównym wrogiem rozczarowuje bardziej niż pojedynek z Doomsdayem w „BvS”. Dzieje się wtedy najwięcej niedorzeczności z całego filmu, a tam właśnie najbardziej twórcy mogli pokazać swoją kreatywność.
Ogólnie Suicide Squad to film zrobiony bez większego pomysłu, bazujący na popularności bohaterów, którzy są jedynym prawdziwym plusem obrazu.


Ocena 3/10

środa, 27 lipca 2016

Best Movies of 2015

Ex Machina
Crimson Peak
Anomalisa
Saul Fia
The Peanuts Movie
Star Wars: The Force Awaknes
Le petit prince
Creed
Spootlight
Slow West


10. Steve Jobs- Danny Boyle

9. The Revenant- Alejandro González Iñárritu

8. The Hateful Eight- Quentin Tarantino

7. Macbeth- Justin Kurzel

6. Lobster- Yorgos Lanthimos

5. Sicario- Denis Villeneuve

4. Inside Out- Pete Docter

3. The Witch- Robert Eggers


2. Nie Yin Niang- Hsiao-hsien Hou


1. Mad Max: Fury Road- George Miller


niedziela, 5 czerwca 2016

Top Albums of 2015

Honorable Mentions

36- Pulse Dive
Aphex Twin- Computer Controlled Acoustic Instruments pt2
Coma- The Side of Paradise
FKA Twigs- M3LL155X
Jacek Sienkiewicz- Drifting
Miguel- Wildheart
Nao- February 15
Nicolas Jaar- Nymphis II, III
Sufjan Stevens- Carrie & Lowell
Visonia- Nausicca

10. Jamie xx- In Colour

 9. Kolsch- 1983

 8. Joanna Newsom- Divers

 7. Max Richter- From Sleep

 6. Lakker- Tundra

 5. Tzusing- A Name Out of Place Pt. II

 4. Beach House- Depression Cherry

                                   3. Annabel (lee)- Bye The Sea... and Other Solitary Places


                                                      2. Julia Holter- Feel You


                                                1. Kendrick Lamar- A Pimp a Butterfly


piątek, 1 kwietnia 2016

"Batman v Superman"

Po kilku latach oczekiwań, film o dwóch największych ikonach komiksów o super bohaterach w końcu ujrzał światło dzienne. Szczerze przyznam, że bałem się przed premierą, bowiem recenzje napływające ze świata były wręcz miażdżąco złe, porównywalne do tych, które otrzymał „Green Lanthern” z Ryanem Reynoldsem.  Z drugiej strony nie chciałem w to wierzyć. W końcu reżyserem jest twórca „Watchmenów” najlepszego po trylogii Nolana o Mrocznym Rycerzu, filmu o super bohaterach.  Poza tym „Man of steel” też miał bardzo średnie opinie, a okazał się zdecydowanie najlepszym obrazem o przygodach Supermana. Teraz po seansie mogę z ręką na sercu powiedzieć, że film jest bardzo dobry, a niektóre zarzuty kierowane w niego są wręcz absurdalne.

Klimat „Batman v Superman” jest mroczny, a nawet bardzo mroczny. Taka tonacja utrzymuje się przez całość projekcji. I oczywiście to jest wielki plus filmu, dlatego nie rozumiem narzekań krytyków na zbyt mroczny film! To jakiś absurd. Narzekanie na produkcje o Mrocznym Rycerzy, że jest zbyt mroczna, to jak narzekanie na horror, że jest zbyt straszny. Totalnie bez sensu. Widać, że recenzenci zafascynowali się cukierkowymi  obrazami ze stajni Disneya i chcą właśnie takich familijnych filmideł, ponieważ kolejne zarzuty jakie stawiają to brak humoru i brutalność. Szkoda mi tego nawet komentować. Reżyser Zack Snyder pozbawił nas komedyjności, ale dał nam coś czego filmy Disneya nam nie oferują, emocje i poczucie zagrożenia. W jednej scenie widzimy, jak sam Superman klęczy przed szalonym Lexem Luthorem, wiemy wtedy, że sytuacja jest zła. Czujemy sporą dawkę emocji i na całe szczęście Snyder trzyma nas w tym nastroju, nie starając się rozluźnić atmosfery dziecinnymi żartami, a tak właśnie robi Disney w swoich produkcjach, czym mnie osobiście po prostu irytuje. Dlatego mroczny, poważny ton Batmana v Superman działał na mnie jak woda na rybę.


Główny tematem filmu, a także napędem konfrontacji dwóch herosów, jest debata na temat tego, czy władze nad światem możemy oddać w ręce jednej potężnej istoty. Wiele ludzi ma ku temu wątpliwości, w tym Batman, bo wie, że Superman jakby chciał, mógłby zniszczyć naszą planetę.  Bruce Wayne ma ku temu powody, sam już nie wierzy, aby ktokolwiek przez całe życie był dobry, prędzej czy później wszyscy przechodzimy na drugą stronę. W jednej scenie w rozmowie z Alfredem, Wayne sam przyznaje, że jest kryminalistą. Po ponad 20 latach krucjaty, co raz bardziej zachowuje się, jak ci z którymi walczy. Zasada Batmana o niezabijaniu, ma nieco głębszy stan niż jedynie moralność. Rycerz Gotham wiedział, że jeśli zacznie zabijać, sam stanie się psychopatycznym mordercą. Od zawsze była to postać balansująca na granicy dobra i zła i w ujęciu Snydera jest bliżej mroku niż kiedykolwiek wcześniej. Zmęczony ciągłą, nie przynoszącą większych rezultatów walką ze światem przestępczym, przestał obawiać się nawet śmierci, dlatego staje do pojedynku z istotą bezkonkurencyjnie potężniejszą od siebie. Chce tej konfrontacji, bo wie, że człowiek ze stali, może stać się kiedyś gorszy od niego, bo władza prędzej czy później przyćmi każdemu różnice między dobrem a złem.
Batman w ujęciu Aflecka to postać niezwykle bliska wersją z komiksów. Jest inteligentny, ma detektywistyczne oraz strategiczne umiejętności, znakomicie wyszkolony w sztukach walki, niezwykle brutalny i mroczny. Pierwsza scena z udziałem mściciela z Gotham jest rodem z horroru lub thrillera, pełna napięcia i niezwykle emocjonalna, wręcz przerażająca. W taki właśnie sposób powinno się pokazywać tą postać!



Nie tylko Batman jest tutaj znakomitą postacią. Lex Luthor został przedstawiony w sposób nieznany dla mnie wcześniej. Psychopatyczny, szalony, inteligentny. Przyznam, że na początku byłem nieco zniesmaczony tą postacią, bowiem właśnie nie był to Luthor, jakie znam, ale szybko sobie uświadomiłem, że ta wersja mi znacznie bardziej odpowiadała niż ta chociażby z animacji od DC. Mimo wszystko muszę przyznać, że grający tę postać, Jesse Eisenberg nieco przeszarżował w ukazaniu jej. Niewielkie stonowanie jego zapędów w ukazaniu szaleństwa, wyszłoby postaci na dobre. Jednak liczę na więcej tej postaci w kolejnych filmach o Supermanie.
W filmie pojawia się tez oczywiście Wonder woman i od razu napiszę, że jest to najlepsza kobieca super bohaterka, jaką widziałem w kinie. Piękna, enigmatyczna, pewna siebie i seksowna wojowniczka. Podczas finałowego starcia, widać, ze ta kobieta lubi walkę, że jest urodzona do bitwy z każdym przeciwnikiem i nigdy by się nie poddała. Szczerze powiem, że zakochałem się w tej postaci a raczej w kreacji Gal Gadot, bo samą postać uwielbiałem już na długo przed całym hypem na super bohaterów.
Postać Supermana nie zmieniła się od czasów "Man of steel", więc jak wam przypadł do gustu wtedy, to teraz dalej będziecie zadowoleni. Mnie osobiście się podobał, chociaż tutaj jest w cieniu Batmana i Wonder woman. Natomiast nowy Alfred w ujęciu Ironsa wypada bardzo dobrze. Nie jest to typ moralizatora, jak Michael Caine w trylogii Nolana, ale widać u niego oddanie Wayne’owi. Osobiście jest to mój ulubiony Alfred ze wszystkich kinowych wersji Batmana.

Film oczywiście ma też wady. Wynikły one pewnie przez ingerencje producentów, którzy szybko chcą stworzyć swoje uniwersum i wcisnęli do produkcji krótkie wątki mające nam dać do zrozumienia, że gdzieś tam żyją sobie już Flash, Aquaman i Cyborg. Wolałbym zobaczyć o nich osobne filmy przed premierą "Justice League", niestety szefowie Warnera chcą wszystkich szybko wrzucić do jednego filmu. Przez ten zabieg „Batman v Superman” traci trochę na spójności i widać w filmie nieco chaosu z tym związanego.
Muszę przyznać, że film lepiej mi się oglądało przed finałową konfrontacją, ta bowiem nie była tak imponująca jak finał „Man of steel”  raczej wsadzona została, aby pokazać nieco efekciarstwa i zniszczeń, bo tego oczekują widzowie bo takich filmach. Sam Doomsday mógłby wyglądać znacznie lepiej. Natomiast tytułowa walka wywiązała się ze swojej misji i jest godna tych dwóch herosów.


Po obejrzeniu obrazu Snydera jestem mu wdzięczny, że nie poszedł tą drogą, którą idzie Disney i stworzył coś innego niż to do czego przyzwyczaiły nas produkcje z uniwersum Marvela. Podsumowując, „Batman v Superman” jest obrazem skierowanym bardziej do dorosłych fanów komiksów. Pozbawiony familijności, cukierkowości, nudnego humoru, skupia się na emocjach towarzyszących bohaterom, powadze sytuacji i zagrożenia, jakie daje konfrontacja z czarnym charakterem. Takiego uniwersum DC oczekuję. Mam nadzieję tylko, że producenci nie wezmą sobie do serce bzdur pisanych przez krytyków i nie będą starali się robić ze swoich filmów lekkich, zabawnych, pozbawionych emocji historyjek. 

Ocena 7/10

wtorek, 7 lipca 2015

The Green Mile

„Zielona mila” jest adaptacją powieści S. Kinga, do której nie będę się odnosił, ponieważ nie czytałem. Opowiada historię strażnika więziennego, Paula Edgecombe (T. Hanks), który odprowadza skazańców do pomieszczenie, gdzie zostaje na nich wykonany wyrok śmierci. Pewnego dnia do więzienia przybywa duży, czarnoskóry skazaniec, John Coffey, jak się później okazuje, niesłusznie skazany.

Od dawna mnie zastanawia tak wielka popularność tego filmu wśród widzów, bowiem zupełnie nic sobą nie prezentuje! Scenariusz można opisać w dwóch linijkach, w których da się streścić wszystkie istotne punkty widowiska! A przecież całość trwa 3, niezwykle dłużące się godziny. Reszta została wypchana totalnie zbędnymi zapychaczami czasu. Najbardziej rzuca się wątek niejakiego Percy’ego, czyli najokrutniejszego strażnika, jaki kiedykolwiek chodził po świecie, bo zabił mysz! Wątek zbędny, nic niewnoszący do fabuły, poza jednym z dwóch charakterów, których sympatyczność i dobroć nie jest przerysowana. Niestety chamstwo i zło już jest. Tak to się robi w przemyśle filmowym, jeśli nie jesteś utalentowanym i kreatywnym twórcą, po prostu wstaw czarno białe charaktery, których zarys psychologiczny można napisać w jednym słowie: dobry bohater lub zły bohater. Każdy strażnik jest po prostu sympatyczną, przyjazną, uczciwą osobą, a John Coffey jest nawet jeszcze lepszy. Naiwny, głupiutki, niezwykle dobry a na dodatek cierpi z powodu zła na świecie i potrafi uzdrawiać!!! Takiej osoby nie da się nie lubić, dlatego też wydaje mi się, że widzowie lubią ten film. Główni bohaterowie są po prostu banalni i sympatyczni. Nic prostszego, nic banalniejszego się już chyba nie dało wymyślić. Jakby tego było mało, nawet inni dwaj więźniowie są zrobieni tak, byśmy ich lubili. Gdyby nie wprowadzony w połowie jeszcze jeden, skazaniec (także zbędny) i gdyby nie wspomniany Percy, słodkość tego filmu byłaby jeszcze bardziej nieznośna.

Skupmy się teraz na najważniejszym elemencie „Zielonej mili”, Johnie Coffey’u. Czy, aby na pewno jest to bohater, godny pochwały? Nie chodzi mi o sam pomysł na niego, bo jest kiczowaty, ale sam jego charakter, czy aby na pewno była to postać, którą można naśladować? Otóż, nawet w filmie i komiksach o „Spidermanie” szedł taki morał „z wielką siłą podąża wielka odpowiedzialność”. John ma wielką moc, potrafi uzdrawiać! Jednak kiedy przychodzi możliwość ucieczki, gdy Pul z kumplami proponują mu pomoc, ten odmawia! Dlaczego? Bo świat jest zły, przez co cierpi a już nie chce więcej. Prawdziwy „wzór” do naśladowania. Aż dziwne, że ludzie cierpiący, na jakieś choroby, czy też samotni, którym życie się nie układa, nie popełniają masowo samobójstw. Mógł pomagać ludziom w walce z ciężkimi dolegliwościami i być dumnym z tego!!! Taki byłby prawdziwy bohater, prawdziwie wartościowa osoba. „Kiedy masz możliwość pomocy innemu człowiekowi, twoim obowiązkiem jest zrobić to!” mówił wujek Ben, Peterowi w „The Amazing Spiderman”, czy ten postanowił się poddać i pozwolić się komuś zabić? Nie! Walczył, mimo, że też mu było ciężko! Tak zachowuje się wartościowy bohater, a nie postać cały czas płacząca i narzekająca na cierpienie, tylko po to by wzbudzić w ludziach litość.
Co więcej, jest też moment gdzie John atakuje Percy’ego i sprawia, że ten odchodzi od zmysłów. Zrobił to, ponieważ uznał go za złego człowieka. Tak więc za zabicie myszy i bycie nieprzyjaznym dla więźniów postanowił totalnie zniszczyć życie drugiemu człowiekowi! Czy naprawdę tak wygląda według niego sprawiedliwość? Ciągle narzeka, że świat jest zły, a robi coś tak okropnego? Przecież Percy nikogo nie zabił, za wyjątkiem myszy, jednym nadepnięciem buta! Czy to jest aż tak straszne?

Podsumowując „Zielona mila” jest filmem wybitnie kiepskim. Pozbawiona artystycznej duszy, wyreżyserowana z użyciem najbanalniejszych środków „kupowania” sobie widzów- wprowadzenia sympatycznych bohaterów, którzy mają swoje własne problemy, bo musimy ich polubić. Zapełniona zbędnymi wątkami, nic nie wnoszącymi do filmu. Banalna, głupia i naiwna produkcja, którą jakimś cudem pokochało wielu ludzi, nazywając ją „arcydziełem” czy filmem ambitnym, z czym nie ma nic wspólnego! Jest tam jeszcze więcej momentów wartych omówienia (jak chociażby beznadziejnie przedstawione sceny uzdrawiania), lecz nie chcę spojlerować tym, którzy jeszcze tego nie widzieli. Jednak moja rada, nie bierzcie się za to! Zaoszczędzicie 3 godziny, które możecie przeznaczyć na obejrzenie prawdziwych 3-godzinnych arcydzieł, jak „Barry Lyndon” czy „Fanny i Aleksander”.


Moja ocena 2/10

poniedziałek, 11 maja 2015

"Avengers: Age of Ultron"

Przyznam się, że nie jestem wielkim fanem pierwszej części „Avengers”. Owszem obraz mi się podobał, lecz nie uważam go za jeden z najlepszych filmów o super bohaterach. Reżyser Joss Whedon niestety nie wiedział, kiedy jest czas na humor, a kiedy na napięcie i trochę powagi, wplątując to pierwsze gdzie popadnie i w ten sposób zabijając nieco swoją produkcję. Po obejrzeniu zwiastunów drugiej części miałem nadzieję, że tym razem będzie nieco mroczniej, a grupa bohaterów spotka przeciwnika, którego trudno pokonać. I muszę powiedzieć, że przez długi czas trwania „Czasu Ultrona” byłem zadowolony z seansu. Niestety pod koniec zrobiło się nieco gorzej.

Tym razem czarny charakter nie jest marionetką, głównego przeciwnika całego uniwersum Marvela- Thanosa- a nieudaną próbą niesienia pomocy przez Tonego Starka. Tytułowy Ultron jest bowiem programem mającym pomóc i wyręczyć Avengersów w utrzymywaniu pokoju na świecie i obronie naszej planety przed najeźdźcami z kosmosu. Na nieszczęście dla bohaterów, inteligentny program wymyka się spod kontroli i za główne zadanie bierze sobie zniszczenie Kapitana Ameryki i spółki, a potem całej planety.
Sam wygląd Ultrona, po zbudowaniu dla siebie ciała jest dosyć fajny. Wygląda całkiem demonicznie, przez co wzbudza nieco grozy. Szkoda tylko, że w pewnym momencie zaczyna dowcipkować, w podobnym stylu, jak jego stwórca, przez co zaczyna irytować. Na szczęście wydaje się być potężny i dzięki temu przez ponad połowę czasu trwania filmu, obraz jest naprawdę ciekawy. Co więcej bohaterowie muszą zmierzyć się nie tylko z samym Ultronem, ale też z dwójka x-menów. Niby x- menów, bowiem Marvel nie posiada praw do tej serii komiksów, wiec zastępują ich nazwami „ulepszeni” „bliźniacy”. Twórcy podrabiają postacie Quicksilvera i Scarlet Witch. Pierwsza z nich, grana przez Aarona Johnsona nie jest zbyt interesująca. Johnson jest raczej drewniany w swojej grze i przy swoim konkurencie z „X-men: Przyszłość która nadejdzie” wypada słabo. Scarlet Witch jest znacznie lepsza. Nie tylko dzięki całkiem zgrabnie zagranej roli przez Elisabeth Olsen, ale przez jej umiejętności telekinezy i „majsterkowania” w ludzkich umysłach. Tak wiec czasem wchodzi do głów głównych bohaterów, ukazując im ich koszmary. Wielki plus za nią.

 Przez dłuższy czas filmu, akcja jest wciągająca, sekwencje są bardzo zgrabnie przedstawione. Twórcy trzymają nas przy pytaniu, co kombinuje Ultron, dzięki czemu wzbudzają naszą ciekawość. I jak to zwykle bywa w obrazach Marvela, mamy też sporą dawkę humoru, lepszego od tego z pierwszej części. Wszystko wypada naprawdę dobrze, aż do samej końcówki, którą mówiąc prosto, zawalili. Do tej pory Ultron wydawał się naprawdę silnym przeciwnikiem, niestety tylko wydawał. W rzeczywistości to kolejna postać, z której Hulk mógłby zrobić maskotkę. Nie rozumiem zachowania twórców. W „Man of steel” Superman dostał kilku przeciwników, z którymi Avengersi nie mieliby szans! A człowiek ze stali był sam, tylko jeden. Dlaczego wiec Avengersi nie mogą otrzymać solidnego wroga? Owszem, mają za zadanie jeszcze zepsuć wprowadzony w życie plan Ultrona i w pewnym momencie wygląda na to, że jest to niemal niemożliwe bez poniesienia strat. Szybko jednak reżyser idzie na łatwiznę, w sposobie likwidacji fajnego problemu. Co więcej, podczas finałowej akcji jest więcej banalnego humoru niż przez cały film, powielając tym samym minusy pierwszej części. Ja rozumiem, ze humor jest potrzebny, lecz trzeba go umieć wstawić w odpowiednim momencie. Przez taka zagrywkę, cała końcówka jest pozbawiona napięcia i przekonania widza, ze rzeczywiście Ultron może stworzyć zagrożenie dla świata. Oglądając „Man of steel” czułem, że Zod był potężny i niebezpieczny i na końcu widzieliśmy, jak wyglądało Metropolis i, co zrobił Superman, by go powstrzymać. Snyderowi można pogratulować odwagi. Whedonowi wręcz przeciwnie. Cieszę się, że nie wyreżyseruje on już „Infinity war”, bo obawiałbym się, że i z Thanosa zrobiłby kolejną maskotkę, którą po prostu trzeba usunąć.


„Czas Ultrona” nieco rozczarowuje, głównie przez finałową batalie. Obraz popełnia te same błędy, co poprzednia część, chociaż oczywiście ma też sporo fajnych momentów. Niestety miałem nadzieje na coś znacznie lepszego, na coś co dorówna „Zimowemu żołnierzowi”, który jest zdecydowanie najlepszym obrazem ze stajni Marvel-Disney. Niestety nie udało się.


Moja ocena 5/10

wtorek, 14 kwietnia 2015

Top 20 Albums of 2014





20. Xen- Arca

19. You're dead!- Flying Lotus

18. Time to Die- lectric Wizard

17. Do It Again- Röyksopp & Robyn

16. Syro- Aphex Twin

15. Workshop 19- Kassem Mosse

14. Enter- Fire! Orchestra

13. Bécs- Fennesz

12. Psychic 9-5 Club- HTRK

11. To Be Kind- Swans


10. Iffy- Recondite

9. Our Love- Caribou

8. Faith In Strangers- Andy Stott

7. Aquarius- Tinashe

6. Nabuma Rubberband- Little Dragon

5. Run The Jewels- Run The Jewels 2

4. Early Riser- Taylor McFerrin

3. Black Messiah- D'Angelo and The Vanguard

2. Linear S Decoded- Shxcxchcxsh


                                                  1. Lp1- FKA Twigs