wtorek, 7 lipca 2015

The Green Mile

„Zielona mila” jest adaptacją powieści S. Kinga, do której nie będę się odnosił, ponieważ nie czytałem. Opowiada historię strażnika więziennego, Paula Edgecombe (T. Hanks), który odprowadza skazańców do pomieszczenie, gdzie zostaje na nich wykonany wyrok śmierci. Pewnego dnia do więzienia przybywa duży, czarnoskóry skazaniec, John Coffey, jak się później okazuje, niesłusznie skazany.

Od dawna mnie zastanawia tak wielka popularność tego filmu wśród widzów, bowiem zupełnie nic sobą nie prezentuje! Scenariusz można opisać w dwóch linijkach, w których da się streścić wszystkie istotne punkty widowiska! A przecież całość trwa 3, niezwykle dłużące się godziny. Reszta została wypchana totalnie zbędnymi zapychaczami czasu. Najbardziej rzuca się wątek niejakiego Percy’ego, czyli najokrutniejszego strażnika, jaki kiedykolwiek chodził po świecie, bo zabił mysz! Wątek zbędny, nic niewnoszący do fabuły, poza jednym z dwóch charakterów, których sympatyczność i dobroć nie jest przerysowana. Niestety chamstwo i zło już jest. Tak to się robi w przemyśle filmowym, jeśli nie jesteś utalentowanym i kreatywnym twórcą, po prostu wstaw czarno białe charaktery, których zarys psychologiczny można napisać w jednym słowie: dobry bohater lub zły bohater. Każdy strażnik jest po prostu sympatyczną, przyjazną, uczciwą osobą, a John Coffey jest nawet jeszcze lepszy. Naiwny, głupiutki, niezwykle dobry a na dodatek cierpi z powodu zła na świecie i potrafi uzdrawiać!!! Takiej osoby nie da się nie lubić, dlatego też wydaje mi się, że widzowie lubią ten film. Główni bohaterowie są po prostu banalni i sympatyczni. Nic prostszego, nic banalniejszego się już chyba nie dało wymyślić. Jakby tego było mało, nawet inni dwaj więźniowie są zrobieni tak, byśmy ich lubili. Gdyby nie wprowadzony w połowie jeszcze jeden, skazaniec (także zbędny) i gdyby nie wspomniany Percy, słodkość tego filmu byłaby jeszcze bardziej nieznośna.

Skupmy się teraz na najważniejszym elemencie „Zielonej mili”, Johnie Coffey’u. Czy, aby na pewno jest to bohater, godny pochwały? Nie chodzi mi o sam pomysł na niego, bo jest kiczowaty, ale sam jego charakter, czy aby na pewno była to postać, którą można naśladować? Otóż, nawet w filmie i komiksach o „Spidermanie” szedł taki morał „z wielką siłą podąża wielka odpowiedzialność”. John ma wielką moc, potrafi uzdrawiać! Jednak kiedy przychodzi możliwość ucieczki, gdy Pul z kumplami proponują mu pomoc, ten odmawia! Dlaczego? Bo świat jest zły, przez co cierpi a już nie chce więcej. Prawdziwy „wzór” do naśladowania. Aż dziwne, że ludzie cierpiący, na jakieś choroby, czy też samotni, którym życie się nie układa, nie popełniają masowo samobójstw. Mógł pomagać ludziom w walce z ciężkimi dolegliwościami i być dumnym z tego!!! Taki byłby prawdziwy bohater, prawdziwie wartościowa osoba. „Kiedy masz możliwość pomocy innemu człowiekowi, twoim obowiązkiem jest zrobić to!” mówił wujek Ben, Peterowi w „The Amazing Spiderman”, czy ten postanowił się poddać i pozwolić się komuś zabić? Nie! Walczył, mimo, że też mu było ciężko! Tak zachowuje się wartościowy bohater, a nie postać cały czas płacząca i narzekająca na cierpienie, tylko po to by wzbudzić w ludziach litość.
Co więcej, jest też moment gdzie John atakuje Percy’ego i sprawia, że ten odchodzi od zmysłów. Zrobił to, ponieważ uznał go za złego człowieka. Tak więc za zabicie myszy i bycie nieprzyjaznym dla więźniów postanowił totalnie zniszczyć życie drugiemu człowiekowi! Czy naprawdę tak wygląda według niego sprawiedliwość? Ciągle narzeka, że świat jest zły, a robi coś tak okropnego? Przecież Percy nikogo nie zabił, za wyjątkiem myszy, jednym nadepnięciem buta! Czy to jest aż tak straszne?

Podsumowując „Zielona mila” jest filmem wybitnie kiepskim. Pozbawiona artystycznej duszy, wyreżyserowana z użyciem najbanalniejszych środków „kupowania” sobie widzów- wprowadzenia sympatycznych bohaterów, którzy mają swoje własne problemy, bo musimy ich polubić. Zapełniona zbędnymi wątkami, nic nie wnoszącymi do filmu. Banalna, głupia i naiwna produkcja, którą jakimś cudem pokochało wielu ludzi, nazywając ją „arcydziełem” czy filmem ambitnym, z czym nie ma nic wspólnego! Jest tam jeszcze więcej momentów wartych omówienia (jak chociażby beznadziejnie przedstawione sceny uzdrawiania), lecz nie chcę spojlerować tym, którzy jeszcze tego nie widzieli. Jednak moja rada, nie bierzcie się za to! Zaoszczędzicie 3 godziny, które możecie przeznaczyć na obejrzenie prawdziwych 3-godzinnych arcydzieł, jak „Barry Lyndon” czy „Fanny i Aleksander”.


Moja ocena 2/10

poniedziałek, 11 maja 2015

"Avengers: Age of Ultron"

Przyznam się, że nie jestem wielkim fanem pierwszej części „Avengers”. Owszem obraz mi się podobał, lecz nie uważam go za jeden z najlepszych filmów o super bohaterach. Reżyser Joss Whedon niestety nie wiedział, kiedy jest czas na humor, a kiedy na napięcie i trochę powagi, wplątując to pierwsze gdzie popadnie i w ten sposób zabijając nieco swoją produkcję. Po obejrzeniu zwiastunów drugiej części miałem nadzieję, że tym razem będzie nieco mroczniej, a grupa bohaterów spotka przeciwnika, którego trudno pokonać. I muszę powiedzieć, że przez długi czas trwania „Czasu Ultrona” byłem zadowolony z seansu. Niestety pod koniec zrobiło się nieco gorzej.

Tym razem czarny charakter nie jest marionetką, głównego przeciwnika całego uniwersum Marvela- Thanosa- a nieudaną próbą niesienia pomocy przez Tonego Starka. Tytułowy Ultron jest bowiem programem mającym pomóc i wyręczyć Avengersów w utrzymywaniu pokoju na świecie i obronie naszej planety przed najeźdźcami z kosmosu. Na nieszczęście dla bohaterów, inteligentny program wymyka się spod kontroli i za główne zadanie bierze sobie zniszczenie Kapitana Ameryki i spółki, a potem całej planety.
Sam wygląd Ultrona, po zbudowaniu dla siebie ciała jest dosyć fajny. Wygląda całkiem demonicznie, przez co wzbudza nieco grozy. Szkoda tylko, że w pewnym momencie zaczyna dowcipkować, w podobnym stylu, jak jego stwórca, przez co zaczyna irytować. Na szczęście wydaje się być potężny i dzięki temu przez ponad połowę czasu trwania filmu, obraz jest naprawdę ciekawy. Co więcej bohaterowie muszą zmierzyć się nie tylko z samym Ultronem, ale też z dwójka x-menów. Niby x- menów, bowiem Marvel nie posiada praw do tej serii komiksów, wiec zastępują ich nazwami „ulepszeni” „bliźniacy”. Twórcy podrabiają postacie Quicksilvera i Scarlet Witch. Pierwsza z nich, grana przez Aarona Johnsona nie jest zbyt interesująca. Johnson jest raczej drewniany w swojej grze i przy swoim konkurencie z „X-men: Przyszłość która nadejdzie” wypada słabo. Scarlet Witch jest znacznie lepsza. Nie tylko dzięki całkiem zgrabnie zagranej roli przez Elisabeth Olsen, ale przez jej umiejętności telekinezy i „majsterkowania” w ludzkich umysłach. Tak wiec czasem wchodzi do głów głównych bohaterów, ukazując im ich koszmary. Wielki plus za nią.

 Przez dłuższy czas filmu, akcja jest wciągająca, sekwencje są bardzo zgrabnie przedstawione. Twórcy trzymają nas przy pytaniu, co kombinuje Ultron, dzięki czemu wzbudzają naszą ciekawość. I jak to zwykle bywa w obrazach Marvela, mamy też sporą dawkę humoru, lepszego od tego z pierwszej części. Wszystko wypada naprawdę dobrze, aż do samej końcówki, którą mówiąc prosto, zawalili. Do tej pory Ultron wydawał się naprawdę silnym przeciwnikiem, niestety tylko wydawał. W rzeczywistości to kolejna postać, z której Hulk mógłby zrobić maskotkę. Nie rozumiem zachowania twórców. W „Man of steel” Superman dostał kilku przeciwników, z którymi Avengersi nie mieliby szans! A człowiek ze stali był sam, tylko jeden. Dlaczego wiec Avengersi nie mogą otrzymać solidnego wroga? Owszem, mają za zadanie jeszcze zepsuć wprowadzony w życie plan Ultrona i w pewnym momencie wygląda na to, że jest to niemal niemożliwe bez poniesienia strat. Szybko jednak reżyser idzie na łatwiznę, w sposobie likwidacji fajnego problemu. Co więcej, podczas finałowej akcji jest więcej banalnego humoru niż przez cały film, powielając tym samym minusy pierwszej części. Ja rozumiem, ze humor jest potrzebny, lecz trzeba go umieć wstawić w odpowiednim momencie. Przez taka zagrywkę, cała końcówka jest pozbawiona napięcia i przekonania widza, ze rzeczywiście Ultron może stworzyć zagrożenie dla świata. Oglądając „Man of steel” czułem, że Zod był potężny i niebezpieczny i na końcu widzieliśmy, jak wyglądało Metropolis i, co zrobił Superman, by go powstrzymać. Snyderowi można pogratulować odwagi. Whedonowi wręcz przeciwnie. Cieszę się, że nie wyreżyseruje on już „Infinity war”, bo obawiałbym się, że i z Thanosa zrobiłby kolejną maskotkę, którą po prostu trzeba usunąć.


„Czas Ultrona” nieco rozczarowuje, głównie przez finałową batalie. Obraz popełnia te same błędy, co poprzednia część, chociaż oczywiście ma też sporo fajnych momentów. Niestety miałem nadzieje na coś znacznie lepszego, na coś co dorówna „Zimowemu żołnierzowi”, który jest zdecydowanie najlepszym obrazem ze stajni Marvel-Disney. Niestety nie udało się.


Moja ocena 5/10

wtorek, 14 kwietnia 2015

Top 20 Albums of 2014





20. Xen- Arca

19. You're dead!- Flying Lotus

18. Time to Die- lectric Wizard

17. Do It Again- Röyksopp & Robyn

16. Syro- Aphex Twin

15. Workshop 19- Kassem Mosse

14. Enter- Fire! Orchestra

13. Bécs- Fennesz

12. Psychic 9-5 Club- HTRK

11. To Be Kind- Swans


10. Iffy- Recondite

9. Our Love- Caribou

8. Faith In Strangers- Andy Stott

7. Aquarius- Tinashe

6. Nabuma Rubberband- Little Dragon

5. Run The Jewels- Run The Jewels 2

4. Early Riser- Taylor McFerrin

3. Black Messiah- D'Angelo and The Vanguard

2. Linear S Decoded- Shxcxchcxsh


                                                  1. Lp1- FKA Twigs

środa, 18 marca 2015

Top 20 Movies of 2014

20. Alleluia ( (Fabrice Du Welz)

19. A Girl Walks Home Alone at Night (Ana Lily Amirpour)

18. It Follows (David Robert Mitchell)

17. Force Majeure (Ruben Östlund)

16. Mr. Turner (Mike Leigh)

15. Maps to the Stars (David Cronenberg)

14. Kraftidioten (Hans Petter Moland)

13. John Wick (David Leitch, Chad Stahelski)

12. Book of Life (Jorge R. Gutierrez)

11. Captain America: The Winter Soldier (Anthony Russo, Joe Russo)



                                                                10. Leviafan
                                                        (Andriej Zwiagincew)

                                                         
                                                                9. Gone Girl
                                                              (David Fincher)

                                                                  8. Phoenix
                                                           (Christian Petzold)


                                                    7. Serbuan Maut 2: Berandal
                                                              (Gareth Evans)


                                                   6. X-Men: Days of Future Past
                                                                (Bryan Singer)


                                                              5. Nightcrawler 
                                                                 (Dan Gilroy)


                                                      4. Grand Budapest Hotel
                                                              (Wes Anderson)


                                                               3. The Guest
                                                            (Adam Wingard)


                                                            2. Inherent Vice
                                                      (Paul Thomas Anderson)


                                                              1. Kis Uykusu
                                                           (Nuri Bilge Ceylan)
                                                                 

poniedziałek, 2 marca 2015

"Fifty Shades of Grey"

Przyznam się, że nie czytałem powieści „50 twarzy Greya”, a jedynie słyszałem o jej beznadziejności.  Pomimo, że film Tayler-Johnson został już nieco skrytykowany, musiałem go obejrzeć, w końcu matoły z Hollywood znacznie bardziej „zjechali” niegdyś niezwykle dobre „Showgirls” Paula Verhoevena, dlatego ich opinie nie robią na mnie wielkiego wrażenia. Miałem więc nadzieję, że i tym razem mogli się mylić. No i pomylili się! Czemu? Ponieważ zbyt lekko większość z nich „zjechała” ten obraz.

Reżyserka miała trudne zadanie, bowiem fabuła „50 twarzy Greya”  jest znikoma. Nieśmiała studentka literatury poznaje młodego, przystojnego miliardera i się w nim zakochuje. Tak wiec mamy tutaj klasyczny romans, niejednokrotnie pojawiający się w filmach, bajkach, czy książkach. Różnicą miała być nietypowa relacja, jaka będzie łączyć dwójkę bohaterów, sadomasochistyczny seks. I bądźmy szczerzy, idąc do kina na ten film, mieliśmy jedynie nadzieję na dobre, pełne erotyzmu i zwierzęcości, ostre, kontrowersyjne sceny seksu. Niestety muszę stwierdzić, że to co otrzymaliśmy z kontrowersją nie miało nic wspólnego. Reżyserka podeszła do tego niezwykle ostrożnie, dorzucając zamiast erotyzmu, romantyzm do scen łóżkowych. Przedmioty do sadomasochistycznego seksu są tam jedynie eksponatami, a reszta scen łóżkowych jest podana w bardzo delikatny i wręcz pruderyjny sposób. Nic dziwnego, że we Francji obraz w kinie można obejrzeć od 13 roku życia.

Nie najlepiej wypadają także główni aktorzy. O ile Dakota Johnson wcielająca się w postać Anastazji próbuje coś jeszcze grać, to Hamie Dornan, jako Grey, już nie. Na scenie brakuje mu pewności siebie, zwierzęcości, jaką powinien mieć ten bohater. Przypomina bardziej grzecznego, niepewnego chłopca, niż kogoś kto bawi się w takie gierki. Niestety między tą dwójką aktorów brakuje zupełnie chemii. Ich sceny łóżkowe są bardziej drewniane i pozbawione emocji niż seks scena między kukiełkami w komedii „Ekipa Ameryka”.

Nie chcę szukać dziury w całym, ale ten film to obraza dla płci pięknej. Przynajmniej ja bym się poczuł urażony,  gdybym był kobietą. Czemu? Anastazja zakochuje się w Greyu już niemal od pierwszego spotkania, a wszystko co ją mogło w nim zauroczyć, to wygląd i jego bogactwo. Nic więcej o nim nie wiedziała. Zupełnie go nie znała, było to jak najbardziej powierzchowne. Później jej uczucie urosło, co nie jest dziwne, gdyż kupował jej prezenty itp. Ich relacje wyglądały, jak relacje dziwki z klientem. Na dodatek na jednym spotkaniu z Greyem mówi, że jest romantyczką. Rozśmieszyło mnie to, ponieważ później odrzuca zaloty wieloletniego przyjaciela. Biedny chłopak nie był tak przystojny i bogaty, jak tytułowy bohater, więc nie miał szans. Mógł jej zaoferować tylko charakter i zaufanie, w końcu znali się dłużej niż, dwa dni. No ale najwyraźniej wygląd i pieniądze są dla naszej bohaterki najważniejsze. Ciekawe w jakim świecie takie coś nazywa się romantyzmem?

Chciałbym napisać, że coś tutaj zagrało, wyszło dobrze, lecz niestety skłamałbym. „50 twarzy Greya” jest okropne niemal pod każdym względem. Muszę jednak przyznać, że dałoby się z tego zrobić film do obejrzenia. Po pierwsze reżyserem musiałby być Paul Verhoeven. Sceny erotyczne (jak i cały film) zyskałyby wtedy z pewnością na jakości. Po drugie musiałaby zostać zmieniona nieco fabuła. Z Greya powinien być na przykład facet, który pomimo osiągnięcia ogromnego sukcesu zawodowego, nie może odnaleźć szczęścia w życiu prywatnym. Wtedy trafia na Anastazje, która na pierwszy rzut oka wydaje się, że może go pokochać, lecz na końcu Grey widzi, że jest z nim dla jego pieniędzy i przystojnego wyglądu. Tylko wtedy mogłoby coś z tego wyjść.


„50 twarzy Greya” pisząc prosto, jest filmem beznadziejnym. Brak fabuły, erotyzmu i chemii w relacjach między bohaterami oraz słabe sceny łóżkowe, powodują, że obraz nie ma się czym pochwalić. Przykro mi to pisać, ale moment, kiedy Catwoman wsiada na motor Batmana i pręży swoje wdzięki w „The Dark Knight Rises” jest bardziej zmysłowy niż każda scena seksu w obrazie Taylor Johnson. Niestety, ale o produkcji erotycznej nie świadczy to zbyt dobrze.

Moja ocena: 1/10

sobota, 21 lutego 2015

"The Dark Knight Rises"

Christophera Nolana na początku septycznie podchodził do kręcenie kolejnej części przygód człowieka nietoperza, bo jakim cudem można przebić „Mrocznego rycerza”? W końcu jednak wziął się za trzecią i ostatnią część opowieści o krucjacie Batmana. Zadanie było arcytrudne. Dorównać dwóm poprzednim częściom i godnie zamknąć całą trylogię. Po kolejnym seansie mogę śmiało stwierdzić, że po części się to udało. Twórca „Incepcji” dokonał rzeczy niezwykłej, tworząc jeden z najlepszych obrazów ostatnich lat. Reżyser stworzył dzieło ambitne, pełne emocji i rozrywki na najwyższym poziomie, czyli zawarł w nim wszystko, czego potrzebuje film. „The Avengers” „Piraci z Karaibów”, „Harry Potter” mogą się pokłonić, bowiem nowy blockbuster o Batmanie to coś więcej niż tylko pusta rozrywka dla mas.

Nolan znakomicie złączył trylogie nie tylko pod względem fabularnym, lecz również psychologicznym. „The Dark Knight Rises” tworzy z całości opowieść o cierpieniu, bólu, smutku, strachu oraz śmierci. Te elementy ludzkiej egzystencji od początku towarzyszą Brucowi Wayne’owi. Najnowsza część zaczyna się 8 lat od wydarzeń z „The Dark Knight”. Batman od tamtej pory się nie ujawniał. Podobnie Bruce żyje w ukryciu. Kiedy po raz pierwszy widzimy Wayne’a, jest on wrakiem człowieka. Wyniszczony psychicznie, pozbawiony woli do życia. Żyje w cierpieniu tęskniąc za Rachel, która była jego nadzieją na lepszy byt, na to, co każdy dobry człowiek powinien otrzymać, na szczęście. Tęsknota za kimś odbiera człowiekowi wole życia. Taka osoba przestaje bać się śmierci, bo ona może być ukojeniem bólu. Otaczający ludzie mogą nas wówczas pocieszać, mówić nam byśmy zapomnieli i zaczęli żyć na nową. Jednak, czy jest to możliwe? Jak odzyskać wolę życia i czy ono może mieć wówczas dla nas jeszcze sens?
Wayne cierpi. To jednak nie przeszkadza na pojawienie się w Gotham nowego zła w postać Bane’a. Batman powstaje by go powstrzymać, jednak mu się to nie udaje. Batman/Bruce zostają „złamani”. Bane niszczy głównego bohatera jeszcze bardziej niż do tej pory. Umieszcza go w miejscu, z którego uciekła tylko jedna osoba. Dziecko z wielką wolą do życia. Dziecko, które teraz niszczy Gotham. Bane nie zabija Bruce’a. Wie bowiem, iż ten nie boi się śmierci, co więcej on jej pragnie. Karą dla Wayne’a ma być patrzenie, jak jego ukochane Gotham zostaje zniszczone. Aby uciec z piekła, w którym znalazł się nasz bohater, będzie potrzebne coś więcej niż tylko zdrowe i silne ciało. Najważniejszy przy działaniu jest duch i wola do zrobienia czegoś. Natomiast największym napędem tej woli ma być strach. Strach przed śmiercią daje nam największy impuls. W przypadku Bruce’a jest to trudne. Musi on zacząć się bać. Śmierć znowu musi być dla niego strachem, inaczej nie wydostanie się z piekła.

Bane to czarny charakter zupełnie inny od Jokera. Przeraża jeszcze bardziej, bowiem wiemy, że w porównaniu z klaunem, jest on wstanie pokonać Batmana w pojedynku na pięści. Potężnie zbudowany i inteligentny mężczyzna z planem i z przeszłością. Przeżył on wielki ból i niewyobrażalnie cierpiał. Teraz nie ma żadnej litości nad nikim. Przejął kontrolę nad Ligą cieni i zaczyna niszczyć Gotham, by oddać miasto w ręce ludu. Wzbudza w widzu prawdziwy strach. Dwa razy podczas seansu bałem się niczym na horrorze. Po raz pierwszy, gdy Gordon spotkał go w kanałach i mogliśmy ujrzeć Bane’a w całej okazałości, wraz z niezwykłym okrucieństwem. Drugi raz natomiast, na pierwszym spotkaniu z Batmanem, gdy stanęli ze sobą do walki. Niezwykła pewność siebie, przerażający wygląd spowodowały, że mogliśmy zobaczyć strach w oczach samego Batmana i poczuliśmy go na własnej skórze. Nolan podjął genialną decyzję wyznaczając Bane’a na przeciwnika człowieka nietoperza w ostatniej części trylogii. Wielkie brawa za stworzenie filmowego charakteru godnego tego komiksowego. Wielkie brawa również dla Toma Hardy’ego za odegranie świetnej roli. Nie będę porównywał Bane’a z obrazu Nolana do Bane z „Batman i Robin”, bo to nie ma sensu. W obrazie Schumachera był tylko bezmózgim wrestlerem.


W produkcji pojawia się również kolejna nowa i niezwykle ważna postać, Selina Kyle/ Catwoman (Anne Hathaway). Postać wpadająca w pamięć.  Selina jest złodziejką z wielkimi umiejętnościami walki wręcz. Jest arogancka, ma cięty język i jest niezwykle seksowna. Porusza się uwodzicielsko z wielką klasę. Nawet walcząc pokazuje niezwykły styl. Jest także enigmatyczna, nie wiemy na początku po czyjej stoi stronie. Famme fatal potrafiąca pobić nie jednego mężczyznę. Przyznam szczerze, że nie byłem zadowolony z obsadzenia Hatheway w tej roli. Czy naprawdę mogła ona dorównać Michelle Pfeiffer z wersji Burtona? Nie wierzyłem w to, zresztą podobnie, jak w przypadku Ledgera w roli Jokera. Na szczęście się myliłem, a Hatheway zagrała chyba swoją najlepszą do tej pory rolę. Potrafi być uwodzicielska i kobieca. Ani przez moment nie wątpiłem, iż oglądam ideał kobiecości.


Reszta obsady, a także nowych postaci, jak John Blake (Gordon- Levitt) oraz  Miranda Tate (Marion Cotillard) również prezentuje się na bardzo wysokim poziomie. Nie będę jednak wdawał się w szczegóły kim są te dwa nowe charaktery, to już trzeba zobaczyć oglądając film. Jednak mogę zapewnić, że was nie rozczarują.
Christian Bale w roli Bruce’a wypadł lepiej niż w poprzednim obrazie, a być może nawet lepiej niż w „Batman Begins”. Wyniszczony psychicznie Wayne to idealna rola dla niego i w pełni ją wykorzystał. Pokazał nam cierpienie i smutek człowieka po przejściach i wypadł naturalnie. Wielki plus dla niego.

Mimo wszystko największe brawa należą się Nolanowi za wyreżyserowanie tego wszystkiego. Podobnie, jak w poprzedniej części od razu zaczyna od mocnego uderzenia, a potem stopniowo podnosi napięcie. Kiedy Batman pokazuje się na ekranie pierwszy raz, można poczuć wielkie podniecenie. Aż chciało się krzyknąć „yeah, wrócił!” i pojawia się ten dreszczyk emocji. Później już tylko czekamy na konfrontacje mściciela z Gotham i Bane’a. „Batman Begins” był filmem akcji, „The Dark Knight” połączeniem akcji i thrillera. „The Dark Knight Rises” to akcja i niemal obraz wojenny. W drugiej części produkcji Gotham przemienia się bowiem w prawdziwe pole bitwy, wybucha niemal wojna między mieszkańcami a policją. Joker wprowadził w mieście chaos. Bane zniszczył je i doprowadził do wojny domowej.
W końcowych wydarzeniach reżyser potrafił poruszyć. To być może najbardziej emocjonalne sceny z całej trylogii. Myślę, że niejednej osobie pojawią się łzy w oczach na owych wydarzeniach. Nolan tylko utwierdził mnie, że mściciel z Gotham, chowający się za strojem nietoperza, to najlepsza postać, jaka kiedykolwiek została stworzona! 


 Wspomniałem o atutach „TDKR” teraz czas na wady, a niestety ten obraz je  posiada.
Po pierwsze, pomimo bardzo dobrej reżyserii z biegiem czasu film traci na klimacie. Przez pierwsze 2/3 filmu ponury klimat doskonale pasuje do człowieka nietoperza. Momenty z Seleną są świetnie kadrowane, czasami miałem odczucie, że oglądam jakiś Noir. Sama końcówka jednak trochę zawodzi. Mówiąc prosto jest zbyt jasno, zbyt pospolicie. Nie rozumiem, dlaczego umieścili akcje w dzień, pozbawiając w ten sposób film mrocznego klimatu.
Po drugie obraz niestety ma dziury w fabule. Dwie najważniejsze to, czemu Gordon wysłał wszystkich policjantów z Gotham do kanałów w celu powstrzymania Bane’a? Rozumiem, że była to niebezpieczna postać, ale bez przesady, aby wysyłać wszystkich w jedno miejsce.
Druga poważna luka, to nie wysadzenie Gotham przez Bane’a od razu po pokonaniu Batmana, tylko trzy miesięczne jeżdżenie po mieście z atomówką. Lekko naciągane.

Trzecia wada, to samo podejście Batmana do swojej krucjaty. Mianowicie chodzi mi o 8 letnią absencję. W przypadku tej postaci było to niemożliwe. Może nie ujmę filmowi za to, bo to wizja Nolana, a wiadomo, że nie da się idealnie odwzorować tej niezwykle złożonej postaci, reżyser wyjął z niej tylko to, co chciał, jednak trochę mnie to razi.

Mimo wszystko Christopher Nolan dokonał rzeczy niebywałej. Stworzył jedną z najlepszych trylogii w historii kina! Wyciągnął z postaci Batmana to, co najlepsze i pokazał to widzowi. Ostatnia część serii jest niczym hołd złożony tej ikonie popkultury. Razem z bratem stworzyli świetny scenariusz, a później zrobił z niego niezwykle emocjonujące dzieło (a może arcydzieło). Na końcu aż łezka się pojawiła mi w oczach, bo to przecież zakończenie przygód człowieka nietoperza w ujęciu tego niezwykłego twórcy. Reżyser pozostawił jeszcze furtkę na kolejną część, ale wątpię, aby znalazł się na tyle odważny reżyser, by podjąć się takiego wyzwania. Może ostatnia część trylogii nie dorównała swojej poprzedniczce, jednak i tak jest dziełem niezwykłym, godnym polecenia.

Moja ocena po powtórce: 8/10