„Titanic” to jeden z najbardziej sukcesywnych filmów
wszech czasów. Drugie miejsce w światowym box office, 11 Oscarów, w tym za
najlepszy film roku i wiele innych nagród, są tego najlepszym dowodem. Jednak,
czy naprawdę jest to tak dobry film, zasługujący na te wszystkie wyróżnienia?
Niestety nie! I to zdecydowane „nie”! Obraz Camerona jest zbyt banalny, zbyt
naiwny i schematyczny, aby uznać go za wybitne dzieło.
Film o dziwo rozpoczyna się w roku 1997, gdzie widzimy ekipę
poszukiwaczy, szukających na wraku Titanica pewnego diamentu. Nie udaje im się
to, lecz w „nagrodę” kontaktuje się z nimi Rose Dawson, 101 letnia kobieta,
uczestniczka tragicznego rejsu „Niezatapialnego statku”. Tak więc wydarzenia z
1912r. to nic innego, jak retrospekcje z opowiadań staruszki. Naprawdę nie
wiem, czemu Cameron zdecydował się na taki ruch, skoro niczego to nie dodaje
filmowi, a jest raczej zbędnym wypychaczem czasu. No ale mniejsza z tym.
Podczas rejsu Titanikiem Rose była strasznie nieszczęśliwą
osobą. Czuła się zamknięta w nudnym świecie ludzi z wyższych sfer. Wiedziała,
że w przyszłości nie czeka ją nic poza przyjęciami i rozmowami z bogatymi
kobietami, na tematy które ją kompletnie nie interesowały. Na dodatek miała
wyjść za mąż za osobę, której nie kochała. Przez poczucie egzystencjalnej
pustki postanowiła aż popełnić samobójstwo, skacząc ze statku do wody. Na całe
szczęście w pobliżu pojawił się super Jack, uświadamiając jej, że samobójstwo w
lodowatej wodzie sprawi jej ból. Zapewne wcześniej myślała, że sprawi jej to przyjemność,
bo przestraszyła się tego i postanowiła nadal żyć. I tak o to reszta filmu
skupia się na wielkiej miłości dwojga kochanków znających się raptem dwa dni.
Najwyraźniej te dwa dni pozwoliły im się całkowicie poznać i zaufać sobie.
Dziwi mnie to, ze niektórzy potrzebują do tego nawet kilku lat.
Ja rozumiem, że pokazać publice ckliwy, błahy romans to
prosta droga do sukcesu, ale w tym filmie reżyser przesadził i to naprawdę
bardzo. W rzeczywistości romans Jacka i Rose to nic, co by mogło świadczyć o
wyjątkowości obu postaci. Rozmawiają o przeszłości Jacka, idą na imprezę gdzie
tańczą, jedno malowanie portretu, jeden stosunek i uciekanie przed innymi, aby
się schować. Nic wielkiego, a jednak widzowie to „kupili”, jak świeże bułeczki.
Czemu? Bo są tutaj nieziemsko przerysowane czarne charaktery, a w szczególności
jeden, narzeczony Rose, Cal. Jego postać jest „narysowana” tak, że po prostu
nie da się w nim zobaczyć nic pozytywnego. Jest nudny, chamski, gburowaty, nie
robi w filmie ani jednej rzeczy, by go uznać za dobrą partię dla Rose. Jakby
tego było mało, aby jeszcze bardziej ostentacyjnie pokazać, jaki to on jest
zły, nie docenia obrazów Picassa, czyli nie zna się na sztuce. Przy kimś takim,
romans z Hannibalem Lecterem byłby romantyczny. W rzeczywistości Jack nie ma
żadnych wyróżniających się cech, jednak przy Calu, wypada jak romantyczny męski
wzór do naśladowania. Jest to doskonały przykład, jak nie należy kreować
postaci w romansie, aby wydarzenia z niego można było brać na serio.
Niestety pierwsza połowa filmu jest mało ciekawa. Być może
dwie, lub trzy sceny są godne uwagi, na czele z ckliwą, ale sympatycznie
wyglądającą sytuacją, gdy Kate na dziobie statku rozkłada ręce i czuje, jakby
leciała. Na całe szczęście w drugiej połowie twórcy nie zapomnieli o pobocznym
wątku (tak, romans jest tutaj głównym wątkiem), czyli zatopieniem statku. Jest
to ciekawsza połowa, lecz mało emocjonująca, bowiem nadal jesteśmy bardziej
skupieni na romansie Rose i Jacka oraz pokazywaniu, jakim to złym człowiekiem
jest Cal. Statek tonie, mimo wszystko ważniejsza jest walka o przeżycie
kochanków w starciu z Calem. Przez takie coś, cierpienie reszty ludzi nie
wzbudza żadnych emocji. Na większą uwagę w tej części produkcji zasługują
jedynie trzy rzeczy, uderzenie statku w górę lodową, końcowe przełamanie się na
dwie części oraz samo zatonięcie, reszta akcji z biegiem czasu zaczyna po
prostu nudzić. Wydaje mi się, że można było to poprowadzić znacznie lepiej.
Wystarczyło skupić się bardziej na statku niż na złym Calu oraz dobrym Jacku i
Rose.
Mimo całego oklepanego i przerysowanego banału, „Titanic” ma
się też czym pochwalić. Największym plusem jest bez wątpienia scenografia. Przy
tym twórcy odwalili kawał dobrej roboty. Sale bankietowe, pokoje, wszystko świetnie
się prezentuje. Bardzo ładne są też stroje bohaterów, szczególnie tych bogatych.
Smokingi panów i suknie pań wyglądają wybornie. Całkiem ładna jest także muzyka
w filmie. Do wybitnych na pewno nie należy, ale czasami nadaje romantycznego
nastroju. A całość dopieszczają solidne efekty specjalne i dźwięk.
„Titanic” jest niestety filmem przeciętnym. Nie rozumiem i
nigdy nie zrozumiem uznania jakie zyskał wśród niektórych krytyków oraz
Akademii Filmowej (chociaż ich większości decyzji nigdy nie zrozumiem). Znam
melodramaty przeznaczone dla młodzieży bardziej dojrzałe od obrazu Camerona, a
nikt ich nie wychwala. Czyżby na nagrody wpływ miał sukces komercyjny filmu?
Moja ocena: 4/10