niedziela, 23 czerwca 2013
"Scary Movie V"
Jeśli w branży filmowej chce się łatwo zarobić, a brakuje pomysłu na film, najprościej jest zabrać się za kontynuacje popularnej serii. I tak oto powstała już piąta część "Strasznego filmu".
Twórcy, jak to bywa w podobnych produkcjach, wykorzystali wątki z kilku popularnych produkcji. Tak więc możemy oglądać próby sparodiowania m.in. takich filmów, jak "Mama", "Paranormal activity", "Incepcja", "Czarny łabędź", czy też "Martwe zło".
Obraz kompletnie nie ma sensu, ani spójności. Natomiast poziom dowcipów sięga samego dna. Nie potrafię sobie wyobrazić dla kogo został on zrobiony. Jest kompletnie nieśmieszny, na dodatek, długi i strasznie męczący.
Chciałbym napisać coś więcej, lecz niestety ta produkcja na to nie zasługuje. Poza tym i tak nie byłoby o czym pisać, bo jej poziom można określić w dwóch słowach: Samo dno!
Ocena: 1/10
piątek, 21 czerwca 2013
"Man of Steel"
Człowiek ze stali zawsze był wzorem
cnót, zasad, wszelakiego dobra. Po prostu był harcerzykiem. W
obrazie Snydera, odeszli nieco od tej koncepcji. Superman (Henry
Cavill) jest bardziej ludzki niż kiedykolwiek, przez co jest
znacznie ciekawszą postacią niż tą, którą znałem z filmów
Donnera, czy serii „Liga Sprawiedliwych”.
Twórca „Watchmen” rozpoczyna swój
film od wydarzeń na Kryptonie, który w szybkim czasie czeka
zagłada. Ukazuje nam prawa, jakie panują na planecie. Obserwujemy
wysłanie dopiero, co urodzonego Kal-Ela na ziemię oraz przyczyny
buntu i kary dla Generała Zoda (Michael Shannon).
Następnie przenosimy się na ziemie,
lecz od razu do dorosłego życia Clarka Kenta szukającego swojego
miejsca na ziemi. Wydarzenia z młodości i problemy z
przystosowaniem się do świata ludzi Kryptończyka, obserwujemy w
retrospekcjach.
Błąkanie się po świecie trwa ok
godziny, lecz w końcu bohater dowiaduje się skąd pochodzi i kim
jest. Wkłada strój (tym razem bez majtek na wierzchu) i możemy
zobaczyć pierwszego i najsłynniejszego ze wszystkich superbohaterów
w pełnej okazałości. Moment ten zapiera dech w piersiach. Zostało
to przedstawiony w należyty, podniosły sposób, natomiast kiedy po
raz pierwszy wznosi się ku niebu, aż chce się bić brawa!
Snyder nie pozwala nam się dobrze
zapoznać z nową wersją Supermana. Bohater nie zacznie swojej pracy
od mało znaczących czynów. Nie będzie ściągania kotów z drzew,
pomagania policji przy złapaniu rabusiów itp. Na ziemi niemal od
razu pojawia się Generał Zod i zaczyna się akcja, jakiej jeszcze
kino nie widziało. Poziom zniszczeń i siły, jaką heros musi
włożyć w pokonanie swojego wroga jest kilkakrotnie większa od
końcowych wydarzeń z „Avengers”. Akcja toczy się niemal bez
przerwy przez ponad godzinę. Niektóre sceny wciskają w fotel.
Tutaj Superman ma siłę dwóch Hulków, trzech Thorów i dziesięciu
Iron-manów razem wziętych. Snyder sekwencje akcji i zniszczenia
dopieszcza z należytą miłością. Reżyser stara się też
uchwycić tragizm zwykłych mieszkańców niszczonego Metropolis,
przez co całość wypada niezwykle wiarygodnie. Natomiast najlepszą
sceną akcji jest końcowy, bezpośredni pojedynek Zoda z
superherosem. Palce lizać.
W „Człowieku ze stali”
najsłynniejszy superbohater jest ukazany niczym Bóg i zbawca
ludzkości. Jego potęga jest przecież niewiarygodna. Super siła,
super szybkość, umiejętność latania, a przy tym chęć pomocy
ludziom. Snyder wszystko nam ukazał w iście nieziemski- jak sama
postać- sposób. Mamy Supermana tak potężnego, jak nigdy
wcześniej, a jednocześnie bardziej ludzkiego niż kiedykolwiek.
Jeszcze jako Kent powątpiewa w ludzi. Często musi walczyć wewnątrz
siebie, aby nie zrobić krzywdy swoim oponentom (tym ludzkim). Tym
samym w końcu możemy się z nim po części identyfikować i bez
problemów go rozumiemy. Taka koncepcja super człowieka odpowiada
mi, jak żadna inna.
Sam Cavill w głównej roli sprawdza
się całkiem dobrze. Wygląda jednak znacznie lepiej niż gra.
Potężne ciało doskonale oddaje jego moc, a szlachetne rysy twarzy
dopełniają tylko formalności.
Reszta aktorów w swoich kreacjach
wypada zresztą równie dobrze, albo jeszcze lepiej. Chyba najmniej
okazale prezentuje się Amy Adams, ale jest to spowodowane brakiem
możliwości pokazania więcej charakteru odważnej i niecofającej
się przed niczym. Lois Lane. Liczę, że jeśli Adams pozostanie w
tej roli, w kolejnych częściach będzie mogła się lepiej
zaprezentować.
Shannon jako Zod, zdecydowanie wygrywa
ze swoim poprzednikiem z „Supermana II”. Nowy generał, w
porównaniu z byłą wersją, ma charyzmę i osobowość, a nie jest
jedynie chodzącą mumią.
Najbardziej z obsady jednak podobała
mi się Antje Traue jako Faroa. Ta postać to prawdziwy badass. Już
samo spojrzenie jest zabójcze, a w mowie słychać pogardę do
przeciwników. Naprawdę nie sposób jej nie polubić
Jeśli miałbym wymienić jakieś
minusy to na pewno wskazałbym wątek miłosny. Został potraktowany
po macoszemu, a mimo to jest zbyt okazały. Love story rodem z
„Titanica”. Twórcy mogli z tym poczekać do kolejnych odsłon.
Również śmierć ojca jest mało przekonywująca. Naprawę, czy nie
mogło się to potoczyć inaczej? Poza tym momentami drażni także
patos. Owszem niekiedy pasuje idealnie, lecz jest go trochę za dużo.
Mimo wszystko w porównaniu z klasycznym obrazem Donnera, gdzie
Superman zmieniając kierunek obrotu ziemi cofnął czas (jak głupie
to jest???), aż tak źle nie jest. I chwała za to!
„Człowiek ze stali” to
zdecydowanie najlepsza część o przygodach pierwszego z
superbohaterów. Dzięki niesamowitym efektom specjalnym, możemy
doświadczyć prawdziwą super moc tego herosa. Nowa historia i
koncepcja nie koniecznie spodoba się każdemu fanowi, ale ci którzy
mają dosyć harcerzyka z czerwonymi gatkami na wierzchu powinni być
zadowoleni. Zresztą obraz dobrze sprawdza się, jako kino Sci-Fi z
potężną dawką zniszczeń. Pozostaje czekać na kolejne części
przygód człowieka ze stali oraz filmy o innych bohaterach DC. Mam
nadzieję, że kiedyś w końcu zobaczymy Batmana, Supermana,
Wonder-Woman i inne postacie w jednym wspólnym filmie.
Moja ocena 7/10
Ranking filmów z Supermanem
1. „Człowiek ze stali” 7/10
2. „Superman” (1978) 3/10
3. „Superman: Powrót” (2006) 3/10
4. „Superman II” (1980) 2/10
5. „Superman III” (1983) 1/10
6. „Superman IV” (1987) 1/10
czwartek, 20 czerwca 2013
"Only God Forgives"
Nie rozumiem, jak po obejrzeniu
zwiastuna do „Tylko Bóg wybacza” można było mieć nadzieję,
że będzie to obraz w stylu „Drive”. Najnowszy film Refna ma z
jego poprzednią produkcją niewiele wspólnego. Chyba jedynie
Goslinga i przemoc, chociaż tutaj jest jej znacznie więcej.
Zdecydowanie bliżej temu filmowi do „Mrocznego wojownika”,
bowiem klimat jest niezwykle podobny.
Fabuła najnowszego dzieła Duńczyka
jest prosta i nie gra ona tutaj głównej roli. Tak więc na początku
skupiamy się przez chwile na Billim (Tom Burke). Mężczyzna
brutalnie gwałci i morduje 16- letnią dziewczynę, po czym z zemsty
sam zostaje zabity. Matka Billiego, Crystal (bardzo dobra Kristin
Scott Thomas) nie zamierza tego pozostawić bez zemsty. Na początku
wymaga tego od swojego drugiego syna, Julliana (Gosling). Kiedy ten
jednak nie kwapi się do tego, za co później będzie go nawet
poniżać, postanawia wynająć odpowiednich ludzi.
Refn pokazuje nam przemoc w
najczystszym wydaniu. Przedstawia nam mężczyzn, którzy bez
problemów mordują z zemsty, za kasę, a nawet, jak w przypadku
Billiego, bez powodu. Chyba jedynie Julian ma tutaj resztki
moralności, które chce mu wybić z głowy jego matka. Natomiast
jeśli chodzi tutaj o kobiety, to poza rządną zemsty Crystal, są
tutaj same panie do towarzystwa. Czyżby reżyser nam coś sugerował?
Faceci to rządne przemocy bestie, a kobiety mają ich zadowalać?
Być może, lecz jak widać na przykładzie Juliana i samej matki,
istnieją jakieś wyjątki.
Reżyser jednak samą fabułę bardzo
uprościł, bowiem w jego świecie nie ma większych zasad. Bez
problemów można zabić i w sumie jeśli sam nie wpadniesz, to nic
ci nie grozi, a już na pewno jeśli jesteś policjantem.
Najmocniejszym punktem produkcji jest jego świetny oniryczny klimat.
Dominuje tutaj niesamowite połączenie czerwieni z czernią. Przez
większość filmu, reżyser prowadzi nas po mrocznym świecie
starając się nas zahipnotyzować. Całość dopieszcza niesamowita
muzyka Cliffa Martineza, świetnie współgrająca z obrazem. Dzięki
tym dwóm aspektom, widz naprawdę może poczuć się, jak w transie.
I chyba do tego obraz został stworzony, bowiem jest to doskonały
przykład przerostu formy nad treścią. Fabuła może nie jest zła,
a ociekające krwią sceny przemocy mogą zachwycić przez większość
seansu, niestety jednak sama końcówka mnie bardzo rozczarowała.
Nie wiem, czego się mogłem spodziewać, ale na pewno chciałbym
nieco inne zakończenie tej hipnozy. I to właśnie sam koniec
sprawił, że pozostał pewien niedosyt.
„Tylko Bóg wybacza” to solidna
produkcją, lecz potrzebne jest do niej odpowiednie nastawienie.
Trzeba pozwolić się zahipnotyzować i nie zważać na prostą
treść. W innym wypadku obraz może się nie spodobać.
Ocena: Problematyczna między 6 a 7, lecz na ten moment 6/10
poniedziałek, 17 czerwca 2013
"A Haunted House"
W Polsce „A Haunted House”
przeszedł bez echa. Dystrybutorzy nie zdecydowali się wypuszczać
filmu w kinie. A szkoda. W porównaniu z parodiami, jakie wyszły w
ostatnich latach („Wampiry i świry”, „Totalny kataklizm”,
„Poznaj moich spartan”) najnowszy film Marlona Wayansa wypada
naprawdę dobrze.
Jedną z najlepszych rzeczy, jaką
zrobił twórca „Strasznego filmu”, to skupił się na
parodiowaniu jednego, a nie kilku filmów. Dzięki temu zamiast
zlepek kilkunastu scen, na siłę próbujących parodiować, jakąś
produkcje, mamy jeden wątek, z „Paranormal Activity”,
posiadający ręce i nogi.
Ponadto „A Haunted House” parodiuje
słynny horror dosyć udanie. Sceny zaprezentowane przez Wayansa są
całkiem zabawne. Nie wkleja on do swojego obrazu samych obytych i
żałosnych motywów. Wyśmiewa on film z należytym stopniem
absurdu. Nigdzie wcześniej nie widziałem, aby chłopak był
zazdrosny o ducha i oto kłócił się z dziewczyną.
Na dodatek Wayans nie spoczywa jedynie
na robieniu zabawnych scen. W niektórych sytuacjach stara się
również wytknąć absurdy samych horrorów. Może wychodzi mu to
nieco gorzej niż twórcą „Domu głębi lasu”, ale przynajmniej
próbuje.
Niestety zdarzają mu się przesadne
sytuacje, które najchętniej bym wyrzucił z obrazu, jednak w
porównaniu z innymi parodiami powstałymi na przełomie ostatnich
kilku lat (z tych wyrzuciłbym wszystkie sceny), jest tego niewiele.
Filmie jest również jeden nielogiczny
(o ile można przy takim filmie pisać o logice) moment w fabule. W
jednej chwili najpierw bohaterowie rozmawiają o pakcie z szatanem,
aby w niemal w tej samej scenie pokazywać nagrania video z
dzieciństwa głównej bohaterki, gdzie ma swojego niewidzialnego
przyjaciela. Nie chcę zdradzać o co dokładnie chodzi. Ci którzy
widzieli film, będą rozumieć, a pozostali po prostu to zauważą
podczas seansu.
Sam Waynas całkiem sprawnie wypada,
jako główny bohater obrazu. Krzyczy niczym dziewczynka, biega,
płacze, a przy tym ma niezła mimikę twarzy. Jednym zdaniem, dobrze
się bawił na planie. Do pozostałych aktorów również nie można
mieć zastrzeżeń.
W gruncie rzeczy „A Haunted House”
może nie jest niczym odkrywczym. Daleko mu do absurdów Monty
Pythona, czy starych obrazów Zuckera. Mimo to, jest to najlepsza
parodia od czasów pierwszego „Strasznego filmu”. Także fanom
tej serii obraz powinien przypaść do gustu.
Ocena 4/10
sobota, 15 czerwca 2013
"The Hangover part III"
„Kac Vegas 3”
to podobno ostatnia część serii o niezwykłych imprezach czwórki przyjaciół. W
porównaniu z poprzednimi odsłonami łączy ją tytuł oraz bohaterowie, bowiem
twórcy odeszli od znanej tam konstrukcji obrazów (impreza- kac i zaniki
pamięci- przypominanie co się wydarzyło). Tutaj dostajemy film bardziej
przypominający gangsterską komedię niż serię „Kac Vegas”. Żadnej imprezy,
żadnego kaca zupełnie nic z tych rzeczy.
Film
rozpoczyna się, jak znany z poprzedniej odsłony Chow, niczym bohater „Skazanych
na Shawshank” ucieka z więzienia… jak widać niezwykle solidnego (sarkazm).
Następnie przeskakujemy do Alana, który właśnie zakupił sobie żyrafę. Od razu,
gdy to zobaczyłem skojarzyło mi się z Peterem Griffinem z ”Family Guy”. Ten też
kiedyś przyprowadził długo szyjne zwierzę do domu. W ogóle Alan to postać nieco
wzorowana na postaci słynnego ojca. Z tym, że jednak wygląda na taką
niedorobioną wersję, lecz to i tak wystarcza, aby rozweselić widza.
Ok. chodźmy
dalej. Niefortunnie się stało, że żyrafie odpadła głowa, po uderzeniu w most.
Co więcej chwilę później umiera ojciec Alana, a przyjaciele postanawiają odesłać
go do specjalnego ośrodka, gdzie leczy się uzależnienia. Podczas podróży
zostają porwani przez pewnego gangstera, któremu Chow ukradł sztabki złota
warte ponad 20 mln$. Chłopaki mają za zadanie odzyskać złoto inaczej Doug
(którego sobie zatrzymują) zginie.
Tym razem
tak wygląda scenariusz. Nie ma syndromu dnia poprzedniego, za to mamy kino
akcji z humorem. Humorem, który niestety bazuje w większości na obytych w
niejednym filmie gagach. Owszem są i takie, które śmieszą i mają więcej
inwencji twórczej, jednak są to nieliczne momenty. Ja największy (bez przesad)
ubaw miałem z kawałem o Żydach, z samej końcówki filmu oraz ze sceny na
pogrzebie.
Jako kino
akcji, Kac Vegas 3 jest równie średnie (bardzo średnie), co humor w filmie.
Mamy tu masę uproszczeń, począwszy od ucieczki Chowa z więzienia, poprzez
(uwaga spojler) kradzież złota- skąd Chow niby wiedział, że tam było
ukryte?(koniec spojlera) kończąc na samej końcówce. I może produkcja byłaby
nieco lepsza, gdyby nie wrzucanie do niej końcowych scen starających się
wymusić na widzu, jakieś uczucia. Nie, nie, nie, to tutaj kompletnie nie
pasowało. Jeśli chcieli zrobić z tego coś poważnego, o jakieś przemianie
bohatera, to mogli zacząć od początku, a nie traktować to po macoszemu i
wrzucać na kilka błahych minut.
Po seansie
mogę stwierdzić, że twórcy popełnili wielki błąd przy obsadzeniu reżysera.
Skoro zmienili koncepcje na taką, jaką dostaliśmy, powinni zamiast Todda Phillipsa
wybrać Guya Ritchiego. Ten wie, jak się kręcić komedie z dodatkiem gangsterski.
A tak utwierdziłem się tylko, iż „Kac Vegas” to film na jedną część. Druga była
jedynie odgrzewanym kotletem, na dodatek niestrawnym. Trójka może nieco lepsza,
lecz kompletnie niesatysfakcjonująca.
Ocena 3/10
Ranking części
1. Kac Vegas
6/10
2. Kac Vegas
3 3/10
3. Kac Vegas
2 2/10
sobota, 1 czerwca 2013
"Star Trek Into Darkness"
Największym plusem Star Treka zawsze był dla mnie Spock. W
pierwszym Star Treku J.J. Abramsa ta postać nie była już tak fascynująca, jak w
wykonaniu Leonarda Nimoya. W najnowszej odsłonie przygód statku Enterprise jest
nieco lepiej, jednak do Nimoya jeszcze bardzo daleko. W sumie tylko jedna
postać w nowej wersji wypada lepiej niż w starych filmach. KHAAAAN!
Początek filmu to niestety Star Trek dla młodzieży, czyli
powtórka z wersji z 2009 roku. Na szczęście między wątkami Kirka i Spocka
pojawia się Khan, który zdecydowanie jest najmocniejszym punktem produkcji.
Atakuje on siedzibę kapitanów oraz pierwszych oficerów statków kosmicznych,
mordując przy tym mentora Kirka. Kirk razem ze Spockiem i załogą ruszają na
Krons, aby schwytać potężnego wroga. Wtedy zaczyna się Star Trek takiego,
jakiego oczekiwałem. Jest sporo akcji, a co najważniejsze poznajemy Khana.
Silny, brutalny, bezwzględny, inteligentny, w wykonaniu Benedicta Cumberbatcha
jest chyba idealny. Nie wiemy, jakie ma zamiary, czy jest dobry, czy zły.
Możemy jedynie obserwować wydarzenia na statku. I tak o to Abrams ciągnie sprawnie swój film
(nie licząc dziur w fabule) aż do końcówki, gdzie wstawia jedną głupotę, której
nie zdradzę.
Mimo wszystko końcówka obrazu jest dalej pełna emocji,
heroizmu oraz wzruszenia, od którego nie powstrzymał się nawet sam Spock (to
też mogli sobie darować). Jest też nieco przydługa i zbyt przewidywalna, lecz na
całe szczęście dosyć dobrze się ogląda.
Oprócz samego Khana i mimo wszystko najciekawszej fabuły ze
wszystkich odsłon tej serii, wielkim plusem jest również wizualna część filmu
no i całkiem niezły humor. Co do humoru to na szczęście Abrams nie popełnił
błędów Shane’a Blakca w „Iron manie 3”, który wpychał głupkowaty humor nawet w
scenach dramatycznych, co strasznie irytowało. Tutaj tego nie ma. Humor jest,
gdy ma być, dramatyzm jest, gdy ma być. Wszystko jest na swoim miejscu. I
bardzo dobrze!
Jeśli mam być szczery, to pomimo słabszej obsady ( nie
wliczając Benedicta Cumberbatcha) niż w
starszych produkcjach, słabszego początku, a także niepotrzebnych wstawek w
końcówce oraz dziur w scenariuszu, to chyba najlepsza część o przygodach
Enterprises, jaką widziałem.
Ocena 5/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)