wtorek, 26 marca 2013
Przereklamowane filmy: Zielona mila
"Zielona mila" Darabonta należy zdecydowanie do jednej z największych tajemnic kina. Co sprawia, że film jest tak lubiany na niemal każdym portalu filmowym? Na dodatek zdobył nominację do Oscara za film roku. Nie będę starał się tego wyjaśnić, bo nie potrafię, lecz napiszę, dlaczego należy on raczej to grupy złych filmów.
Dla tych, którzy nie znają fabuły tego obrazu, napiszę krótko, że historia skupia się na dużym murzynie, który używając swoich super mocy, chciał ocalić jedną małą dziewczynkę, jednak mu nie wyszło. Niestety dla niego, grupa ludzi, która zobaczyła nieszczęsnego chłopa z małą martwą dziewczynką, oskarżyła go o zamordowanie owego nieboszczyka. Zostaje on skazany na śmierć na krześle elektrycznym. Niestety dla niego i dla nas, zanim dojdzie do egzekucji spędzi trochę czasu otoczony bandą super dobrych strażników, gdzie jeden z nich ma twarz smutnego Toma Hanksa.
Na początek, czy to nie dziwne, że akurat nasz bohater trafił na strażników niezwykle uprzejmych i miłych? A jedyny antagonista w filmie to debil? Mniejsza o tego złego, dziwi mnie, że żaden z nich po tym, jak już wiedzieli, że nasz czarny przyjaciel posiada wielką moc uzdrawiania (czy coś w tym stylu) nie postanowił jednak wspomnieć komuś, że mają w więzieniu prawdziwy skarb. Najwyraźniej wszyscy byli tak wyrozumiali, że postanowili przystać na samobójcze potrzeby głównego bohatera.
A sam nasz główny bohater, czy naprawdę jest warty tych łez, które widzowie podobno wylewają na końcu tego filmidła? Miał wielką moc, mógł nią ratować życia, uzdrawiać choroby, lecz to wymagało od niego wielkiego poświęcenia, na które jednak nie przystał (coś tam było o tym, iż chłop cierpi przez moment, gdy bierze na siebie choroby innych). Czy tak zachowują się prawdziwi bohaterowie? Już w komiksie o Spidermanie, padło zdanie, że "wielka siła to wielka odpowiedzialność". Tak naprawdę, gdyby bohater "Zielonej mili" był prawdziwym dobrym charakterem, nie prosiłby o śmierć, dalej by pomagał mimo wszystko. A tak, jak go możemy nazwać? Bez wątpienia jest fałszywym człowiekiem. Przez cały czas ma na mordzie łzy i próbuje nas zasmucić, jednak ja tego nie kupuję! Jest po prostu nic nie warty, a twórcą udało się jednak przekonać widzów, że coś w nim jest, po to by go posadzić na krześle i wywrzeć na widzu jeszcze większe emocje. Typowo amerykański zabieg.
Jednak to nie wszystko na czym kończy reżyser. Akcja filmu rozgrywa się w latach 30 w Luizjanie, a do 1957 roku egzekucje więzienne w tym stanie odbywały się w budynkach sądowych, nie więzieniach! Czy twórcy o tym wiedzieli? Jestem przekonany, że tak, lecz w takim budynku sądowym zapewne nie byłoby Toma Hanksa patrzącego się na głównego bohatera, więc i pewnie emocje byłyby mniejsze, bo Tom jest taki wzruszający z tą swoją smutną miną. Lipnie Panie Darabont, lipnie!
Niestety zanim dojdzie do egzekucji, trzeba przetrwać przez niemal trzy godziny rozmów, sytuacji, z których połowę można by wyrzucić i zrobić nieco krótszy film.
Tyle wystarczy. Nie czytałem książki, na podstawie której zrobiony jest film, lecz jeśli podobne głupoty są w powieści, nie usprawiedliwia to twórców obrazu. Błędy zawsze można usunąć, a fabułę nieco zmienić (Kubrick zrobił to z "Lśnieniem" i wyszło arcydzieło horroru). Tak więc dla mnie ten obraz jest gigantyczną pomyłką. Nie zasługuje on w najmniejszym stopniu na uwielbienie, jakim go obdarza publiczność. Jest za długi, bohaterowie są "czarno-biali" (nie chodzi mi o kolor skóry), twórcy 'karmią" nas tandetnymi sztuczkami, aby wymusić na nas emocje. "Zielonej mili" niestety bliżej do gniota niż arcydzieła.
3/10 dla filmu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz