Suicide Squad miał naprawdę ciekawy pomysł na fabułę.
Umieszczenie w filmie jednych z najpopularniejszych łotrów z uniwersum DC (głównie
wrogów Batmana) to potencjał na solidną, mroczną rozrywkę z dawką czarnego
humoru. Była też możliwość ukazania Batmana (w końcu to głównie jego
przeciwnicy) z nieco innej perspektywy, z punktu widzenia antagonistów. Mógł
wyjść z tego prawdziwy bad ass film, niestety do projekcji wtrącili się
producenci i wyszło w sumie nie wiadomo co.
Podobno Warner pousuwał całą masę scen z samym Jokerem,
między innymi jego tortury na Harley Quinn. W wywiadzie Jared Leto powiedział,
że z wyciętych scen z mr. „J” wyszedł by film z kategorią wiekową R. Czyli
prawdopodobnie wycięli to co najlepsze.
Problem samego filmu ma miejsce już w sposobie budowania
uniwersum DC. Studio stara się zrobić wszystko na szybko, dlatego wrzuca jak
najwięcej postaci do jednego filmu. Tak więc w Sucide Squad przez pierwsze dwadzieścia
minut mamy próbę przedstawienia postaci, z której nie dowiadujemy się zbyt
wiele, ale otrzymujemy ogólny zarys bohaterów. Nie wygląda to najlepiej, zapewne
ciekawiej by to wyszło, gdybyśmy już wcześniej poznali villainsów.
Po wstępie od razu jesteśmy wrzucani w wir mało sensownej i
wciągającej akcji. Niby coś się dzieje, ale brak w tym pomysłu, kreatywności,
czy nawet samej świadomości reżysera, jaki film chce zrobić. Dostajemy słabą
mieszankę, niby bezlitosnych socjopatów z sentymentalnymi bzdetami
przerywającymi ogólną akcję. Idąc do kina na obraz o mordercach wykonujących
misję, ma się ochotę na małą odskocznie od filmów z super bohaterami. Rozumiem,
że nawet złoczyńcy mogą mieć jakieś swoje problemy, ale nie musimy skupiać się na
tym i pokazywać ich historię w smętny sposób. Oni powinni przerażać i bawić, a
nie wzbudzać litość. W „Komando” bohater grany przez Arnolda S. miał swój
problem, w końcu porwali mu córkę, ale czy przez to mieliśmy w obrazie jakieś
smętne, sentymentalne momenty? Nie. To był czysty akcyjniak. Arnold po prostu
zabijał swoich oponentów w ten sposób dając czysty fun widzowi i czegoś
takiego, może nieco mroczniejszego spodziewałem się właśnie po Suicide Squad.
Niestety, nie wyszło.
Jeśli mam być szczery to największymi plusami filmu są jego
bohaterowie. Will Smith po graniu smętnych i nudnych ról (m.in. „Jestem Legendą”,
„Siedem dusz”) w końcu wrócił tam gdzie się najlepiej czuje. Deadshoot w jego
wykonaniu jest charyzmatyczny, dowcipny, wpadający w gust widza. Nie da się go
nie polubić. Lekka rola, idealna dla Smitha. Równie dobrze wypada Margot
Robbie, jako Harley Queen, lecz niestety czasem stara się być zbyt fajna, przez
co nieco traci. Może lepszy reżyser by ją trochę stonował. Warty wspomnienia
jest także Jai Courtney jako Boomerang, jednak najlepiej wypada chyba Viola
Davis, w roli Amandy Waller. Prawdziwa kobieta bad ass, przy której villainy z
Marvela wyglądają, jak pucybuty.
Idąc do kina chyba każdy zadawał sobie jedno pytanie, jak
wypadnie Jared Leto jako Joker. Miał przed sobą arcytrudne zadanie, dorównać
wybitnej kreacji Heatha Ledgera z „Mrocznego Rycerza”. Czy podołał? Nie. Joker
Leto przypominał bardziej przećpanego bossa mafijnego, wymalowanego na biało, z
zielonymi włosami. Oprócz tego był mało zabawny. Owszem, fajnie się go mimo
wszystko oglądało, jednak Leto nie zaskoczył specjalnym pomysłem na tę postać.
Daje mu szansę oczywiście, ponieważ rolę miał raczej epizodyczną, może też
lepszy reżyser go nieco lepiej poprowadzi i wtedy naprawdę może się udać na
postać. Ledgera pewnie nie przebije, ale z Nicholsonem może powalczyć.
Sama końcówka i walka z głównym wrogiem rozczarowuje
bardziej niż pojedynek z Doomsdayem w „BvS”. Dzieje się wtedy najwięcej
niedorzeczności z całego filmu, a tam właśnie najbardziej twórcy mogli pokazać
swoją kreatywność.
Ogólnie Suicide Squad to film zrobiony bez większego
pomysłu, bazujący na popularności bohaterów, którzy są jedynym prawdziwym
plusem obrazu.
Ocena 3/10